Pospolite ruszenie
Dni triumfu po ustaleniu granic były stosunkowo krótkie. Wspólne działania z Petlurą przyniosły wyzwolenie Kijowa od bolszewików – niestety chwilowe. Od północnego wschodu uderzyła bowiem fala azjatyckiego barbarzyństwa atakując z kierunku Smoleńska, Połocka i Kurska. Na chwilę siły te zostały dzięki zgodnemu polsko-ukraińskiemu działaniu zatrzymane. Lecz wkrótce uderzyły z nowym impetem, wzmocnione jazdą Budionnego. Rezerw brakowało w całym kraju, nie było skąd brać wyszkolonych żołnierzy na uzupełnienie luk w linii frontu i bezpośrednim jego zapleczu. Widmo nieuchronnej klęski i unicestwienia jeszcze nieopierzonego państwa zajrzało w oczy nie tylko sztabowcom.
Ponownie odezwał się naród, rodzice i dzieci, we wspólnym zamierzeniu powołania armii ochotniczej. Powołana przez Radę Ministrów przy akceptacji J. Piłsudskiego Rada Obrony Państwa społeczny projekt nowego pospolitego ruszenia nazwała właśnie Armią Ochotniczą. W skład Rady weszło wielu dowódców czasu Obrony Lwowa, ze sprowadzonymi teraz z Paryża generałami – Tadeuszem Rozwadowskim i Józefem Hallerem na czele. Bo przecież najbardziej zagrożoną była dopiero co wybroniona Małopolska Wschodnia, a z nią, jak powiedział Czesław Mączyński, do apelu stanąć musiał Lwów.
Już w pierwszym ochotniczym „rzucie” zgłosiło się w całym kraju prawie 30 tysięcy obywateli, z czego 12 tys. ze Lwowa i Ziemi Lwowskiej. Jakże wielu było wśród tych ostatnich siedemnastolatków i „oszukańców”, którym ledwo pojawił się meszek pod nosem. W pierwszym etapie powołano we Lwowie Ochotniczą Legię Obywatelską. Jej dowódcą został doświadczony w dotychczasowych walkach kpt. Wit Sulimirski. Legia podlegała bezpośrednio wojskowej komendzie miasta i placu – płk. Marianowi Lindzie, a władzę zwierzchnią sprawował dowódca Wojskowego Okręgu Generalnego we Lwowie, gen. Robert Lamezan-Salins. Wydano odezwę wzywającą do formowania ochotniczego hufca bojowego w celu obrony Lwowa. W szeregu ochotników stanęły oczywiście także kobiety i dziewczęta. Powstała Milicja Obywatelska Kobiet, z Marią Bednarską jako komendantką, i Ochotnicza Legia Kobiet pod dowództwem Aleksandry Zagórskiej.
Małopolskie Oddziały Armii Ochotniczej
10 lipca powołano Małopolskie Oddziały Armii Ochotniczej ze sztabem przy ul. Zamarstynowskiej 7 i w zajętym na ten cel sąsiednim budynku Gimnazjum im. Jana IIII Sobieskiego. Działające dotychczas organizacje werbunkowe podporządkowały się dowództwu MOAO, czyli głównie Czesławowi Mączyńskiemu. Były wśród nich: Polska Organizacja Wojskowa, Związki Strzeleckie, hufiec harcerski oraz Małopolska Straż Obywatelska.
Do oddziałów ochotniczych zgłaszała się masowo młodzież szkolna, przede wszystkim harcerze, czeladnicy szkółek rzemieślniczych, niekiedy całymi klasami. Młodzież ze wszystkich warstw społecznych. Wiadomości o pogromach, gwałtach, mordach i rabunkach dokonywanych przez bolszewików poskutkowały zgłoszeniem się sporej ilości Żydów i nawet (choć rzadziej) Ukraińców. Artur Leinwand napisał, że wśród ochotników znalazła się też grupa chłopców i dziewcząt z lwowskiego Instytutu i Szkoły Głuchoniemych. Ich wielki upór i „strajk okupacyjny”, jaki urządzili w jednym z biur werbunkowych, spowodował przyjęcie ich w szeregi pomocnicze, mimo początkowej odmowy. W relacjach zapisano, że podczas ćwiczeń pilnie wpatrując się w dowódcę wydającego komendę, potrafili opanować musztrę.
Z ochotników uformowano trzy bataliony piechoty oraz oddziały kawalerii, karabinów maszynowych i samochodów pancernych (były dwa pojazdy – „Bukowski” i „Lwowskie dziecko”, wykonane rzecz jasna w warsztatach kolejowych). Zorganizowano też lotną grupę parapartyzancką –
detachment pod dowództwem
rtm. Romana Abrahama, słynnego Obrońcy Lwowa.
×
Adam Grzymała-Siedlecki, który na ten czas porzucił karierę organizatora życia teatralnego i został korespondentem wojennym, relacjonował do „Kuriera Warszawskiego”: Syn znakomitego profesora lwowskiego, rotmistrz Abraham jest bożyszczem wiary żołnierskiej.[...] Wysoki, szczupły, wytwornie powściągliwy; może trochę urwis, o czym świadczą jego miłe oczy i uśmieszek, mówiący, że w sprawach uciech doczesnych nie z jednego pieca chleb jadał – w ruchach niedbały, daleki od pruskiej kawaleryjskiej sztywności, od pierwszego ujrzenia ujmujący [...], a w sumie panicz lwowski. I oto ten panicz za czasów obrony Lwowa zasłynął jako wspaniały zagończyk, jako jeden z najbardziej wytrwałych oficerów i najpracowitszych robotników w „branży niebezpieczeństwa”. Jego odwaga, a może i ten uśmiech szelmowski zdobył mu bezgraniczną miłość żołnierzy.
Jednak wraz z dość szybkimi postępami nacierających bolszewików część napływowej ludności Lwowa zaczęła ulegać panice. Zanotowano ucieczki na zachód, ale był to tylko margines. Trzeba podkreślić również wysiłek materialny lwowian. Posypały się dość obfite dary na rzecz obrony miasta i Rzeczypospolitej, praktycznie od wszystkich. Oto Galicyjskie Towarzystwo Myśliwskie oraz Zjednoczenie Ziemian sfinansowały utworzenie dwóch oddziałów kawalerii. Deputacja lwowskiego kahału wręczyła Mączyńskiemu 1,5 mln marek zebrane w synagogach dla zakupu uzbrojenia żołnierzy. We wszystkich trzech katedrach (i w synagogach) rozpoczęto cykl modłów w intencji ocalenia Ojczyzny. „Jak jest fasun, trza iść” – to było chyba najczęstsze batiarskie zawołanie tamtych dni. A przecież lwowiacy nie przestali jeszcze opłakiwać swych synów, mężów i córek poległych w wielkiej wojnie i obu poprzednich obronach. Nie zapominajmy, że Polska nie podniosła się jeszcze po zaborach, galopująca inflacja często nie pozwalała zarobić na przyzwoite utrzymanie, a towarzyszyło temu wielkie bezrobocie. Lecz nic z tego nie przekładało się na choćby ślad poczucia zniechęcenia.
Choć wieści dochodzące do Lwowa były bardzo niepokojące, rajcowie miejscy nie zwoływali jałowych posiedzeń, kiełkującym tu i ówdzie grupom komunistycznym nie udało się zorganizować we Lwowie żadnej manifestacji, a w rodzinach nie zabraniano dzieciom wdziewać mundury.
Zaprzysiężenie
Dzień zaprzysiężenia (20 lipca) był zimny i deszczowy. Mimo to uroczystość, która odbyła się na placu Kapitulnym wypadła malowniczo i okazale. Na czele trzech batalionów piechoty Małopolskiej Armii Ochotniczej stanęli ppłk Domaszewicz, kpt. Zagórski i mjr Tatar-Trześniowski oraz dowódca artylerii przydzielonej do MAO płk senior Marceli Śniadowski słynący ze wspaniałej organizacji. Odmówiono rotę przysięgi:
Stając w szeregi Armii Narodowej uroczyście w obliczu Boga Wszechmogącego w Trójcy Świętej jedynego, ślubuję jedynie Ojczyźnie mojej, Rzeczypospolitej Polskiej i sprawie Narodu Polskiego na każdem kroku służyć. Kraju Ojczystego i dobra narodowego do ostatniej kropli krwi bronić, przełożonych swych i dowódców słuchać, dawane mi przepisy i rozkazy wykonywać i w ogóle tak się zachowywać, abym mógł żyć i umierać jako prawy żołnierz polski. Tak mi dopomóż Bóg. Amen.
Wszystkich pobłogosławił abp Józef Bilczewski. Wypowiedział wówczas prorocze słowa (aktualne jednak tylko przez niecałe dwie dekady): Musimy pokazać raz jeszcze, że Lwów jest częścią Polski. Ufajcie Bogu, a odpędzimy nieprzyjaciela. Polska ocali znów chrześcijaństwo i utrwali pokój w Europie. Ktoś napisał słowa, ktoś inny skomponował muzykę do hymnu Małopolskiej Armii Ochotniczej.
×
Na placówkach grzmią armaty,
Dzielna młodzież trzyma straż.
My nie damy Polskiej Chaty,
Bo Lwów był i będzie nasz.
Nadaremnie wróg się sili
My nie damy Lwowa skraść.
Będziem piersią go bronili,
Choćby przyszło trupem paść.
Wymarsz Armii Ochotniczej, jednostek regularnych oraz wzmocnień warszawskich i wielkopolskich nastąpił 8 sierpnia. Ruszono nie z samego miasta, a z podlwowskich Dublan – miejsca głównego zgrupowania. Tak naprawdę rozkaz wymarszu do ostatniej chwili utrzymywany był w tajemnicy i zaskoczył praktycznie wszystkich, łącznie z miejscową kadrą oficerską. Całość zrelacjonowała dokładnie „Rzeczpospolita” piórem przybyłego tu z Warszawy red. Tadeusza Opioły.
Opowieść o tych wydarzeniach, opartą głównie na wspomnieniach por. Jerzego Pogonowskiego, podzielić trzeba na trzy niezależnie części zgodne z podziałem sił na jednostki.
I Batalion 240 Pułku Piechoty
Baon I nie doszedł do Kamionki, bo jego marsz zatrzymała skutecznie bolszewicka kawaleria. Zdecydowano więc wydać Budionnemu bitwę nad brzegami Bugu. Zamierzenie było o tyle karkołomne, że ochotnicy nie mogli liczyć na wzmocnienie sił liniowych. Ale nie było innego wyjścia, bo 15 sierpnia to bolszewicy zaatakowali pierwsi. Ponad 150 Kozaków dońskich zagroziło bezpośrednio siedzibie dowództwa. Doszło do walki bezpośredniej. Kozacy przebili się przez polskie linie i wydawało się wszystkim, że los oficerów jest już przesądzony. Kpt. Drobniewicz wykazał się jednak niezwykle zimną krwią. Nakazał otworzyć ogień dopiero, gdy atakujący podjechali na 15 metrów. Podległych mu 18 ludzi zabiło ponad dwudziestu napastników, w tym samego atamana, zastrzelonego przez pchor. Stanisława Kwiatkowskiego. Kozacy się cofnęli, ale tylko chwilowo. Ponowili atak i wiejską chatę – siedzibę dowództwa trzeba było na krótki czas opuścić. Dopiero kontratak sił połączonych z odwodem pod lasem pozwolił odzyskać to miejsce. Poległ niestety tegoroczny lwowski maturzysta, plut. Henryk Jaksmanicki. Następnego dnia ochotników czekała ciężka przeprawa. Zaplanowano walkę o dworzec, ponieważ bolszewicy umieścili tam artylerię mogącą skutecznie zatrzymać pociąg pancerny. Atak poprzedziła „zdradziecka cisza”, jak napisał por. Pogonowski. Zaraz potem postawiono polską baterię. Bolszewicy zorientowali się, co jest grane i zamarkowali cichy odwrót. O tyle dla siebie nieszczęśliwie, że dostali się pod ogień polskich karabinów maszynowych obsługiwanych przez sierżantów Jabłońskiego i Wróbla. Cofnęli się więc i kontratakowali na polskie pozycje. Jednak Polacy byli na to przygotowani i oskrzydlili przeciwników. Około południa dworzec był nasz. Dalszy atak poszedł na wieś Streptów i Rakobuty. Tu zmuszono do ucieczki trzy kozackie sotnie kawalerii. Była to zasługa jak pisano „zbieraniny”, bo wśród atakujących znajdowali się: piechota, telefoniści, sanitariusze, furjerzy i ordynansi niewyćwiczeni.
22 i 23 sierpnia zapisały się kolejnymi starciami pod Zadwórzem i dalej. Bolszewicy rozpoczęli artyleryjskie przygotowanie, potem pokazała się ich piechota. Pierwszym polskim zabitym był lwowski gimnazjalista Marian Piątkiewicz. Ponieważ zaraz potem został ciężko ranny dowódca odcinka, ppor. Koliwerda, dowództwo przejął lekarz i dowódca batalionu ppłk dr Aleksander Domaszewicz. Zebrał nawet swych batalionowych „łapiduchów” i zarządził atak. Napastnicy w zakrwawionych mundurach i kitlach zrobili piorunujące wrażenie na bolszewikach. Wpadli w panikę i choć spod lasu, pod którym się zatrzymali, próbowali kontratakować, to polskie natarcie, wzmocnione już karabinami maszynowymi, wybiło im ten zamysł z głów. Rejterowali do wsi Laszki Królewskie. Polacy znaleźli na polu trupa bolszewickiego politruka i dwóch rannych, których wzięto do niewoli. To od nich dowiedziano się, że w Laszkach stacjonuje większa grupa agresorów. Niestety wśród polskich ofiar znalazł się kolejny gimnazjalista, Władysław Haniszewski.
By nie dać bolszewikom czasu na odpoczynek i przegrupowanie, zdecydowano się czym prędzej atakować Laszki. Humory mimo wszystko dopisywały, w czym była główna zasługa dr. Domaszewicza. Tyralierę ustawiono w lesie nieopodal wsi. Zaatakowano, gdy zmierzchało. Pierwsi szli teraz żołnierze liniowi. Obrzucili bolszewickie pozycje granatami. Za nimi pobiegli młodzi ochotnicy. Choć głosy nie były w pełni basowe, to krzyczeli przeraźliwie. I to pomogło. Bolszewicy w panice opuszczali stanowiska. Kozackie sotnie nie miały czasu ani możliwości przystąpić do ataku. Tratowaliby swoich, nie mogąc ustawić szyku. Nad ranem Laszki Królewskie były polskie. Zastanawiano się powszechnie, jaki procent bolszewickich sił stanowili politrucy (rozpoznawano ich, bo byli charakterystycznie odziani w skórzane kurtki mimo upału i buty, co nie było częste), bowiem i tu wśród trupów znaleziono kilka ich ciał.
II Batalion 240 Pułku Piechoty
Pierwszym przystankiem batalionu była wieś Żelechów Wielki, ponad 40 km od Lwowa. Okoliczni chłopi, a właściwie ich żony, widząc młodziutkie twarze maszerujących, czym prędzej zabrały się za dożywianie żołnierzy. Szczególnie wryło się wszystkim w pamięć radosne przywitanie we wsi Bianiumin, gdzie zaplanowano chwilowy postój. Ale już wkrótce wyprawa nabrała charakteru stricte militarnego. Trzeba było czym prędzej kierować się na Kamionkę Strumiłową i Żółtańce, bo tam nastąpiły zaczepne działania bolszewików. Atakowali w różnych miejscach od granicy rumuńskiej aż do Brodów. Początkowe ataki odparto. Jednak zauważona wkrótce przewaga napastników zmusiła dowództwo do ściągnięcia tu 6 Dywizji Piechoty gen. Edwarda Szymańskiego i pociągu pancernego „Chrobry”. Całość uzupełniono ochotniczą baterią artylerii. II Baon MOAO obsadził Kamionkę Strumiłową. Odparto dwa kolejne bolszewickie ataki, aczkolwiek nie bez strat. Rannymi dzielnie opiekowały się sanitariuszki-ochotniczki dowodzone przez wielbioną przez żołnierzy Romę Tuszkiewiczową. Co ciekawe, bolszewicy zrezygnowali chwilowo z ataków, tak że dowódcy z powodu fatalnej deszczowej pogody odpuścili żołnierzom umacnianie okopów. Za to oddolnie zaplanowano „wycieczkę” na bolszewickie linie. Wszystko było gotowe (wraz z zezwoleniem dowództwa), gdy zauważono podejrzane ruchy u wroga. Wkrótce polskie okopy zaczęła ostrzeliwać artyleria, a było to jedynie przygotowanie do ataku z użyciem karabinów maszynowych. Atak, który nastąpił, główne ostrze miał skierowane na przyczółek mostowy. Już pierwszego dnia zginęli ochotnicy – szeregowi Dutkiewicz, Kozłowski i Atlas. Walka o przyczółek trwała 4 dni i każdego dnia było tyluż zabitych. Bój zakończyła zdrada Rosjanina, por. Igora Puchowskiego, który wydał samobójcze dla żołnierzy rozkazy, po czym przeszedł na stronę bolszewicką. Wytworzonej luki w obronie nie udało się już zalepić. Wydano rozkaz odwrotu. Widząc to bolszewicy przypuścili szturm siłą około tysiąca żołnierzy oraz taczankami. Wśród licznych poległych znalazł się bohaterski Obrońca Lwowa i dowódca, lwowski batiar Stefan Bezkorowajny. Jerzy Pogonowski, jego przyjaciel i towarzysz w walce, napisał we wspomnieniach, że sierżant prosił go poprzedniego dnia o osobiste zawiadomienie żony, gdyby…
Utracony most na Bugu trzeba było odzyskać i spalić. Akcją dowodził por. Barski, a wszyscy, nawet pisarze kancelaryjni ze sztabu, regularnymi salwami osłaniali grupę saperską. Wyróżnił się tutaj piętnastoletni Czesław Zaklika, nie wiadomo, jakim sposobem włączony do służby frontowej. To jeden z tych zatajających swój wiek. Jednak około 7 rano rozpoczął się huraganowy ostrzał rosyjskiej artylerii. Głównym celem stała się wieś, gdzie znajdował się sztab batalionu. Nie udało się podłożyć materiałów wybuchowych pod most, jedynie go podpalono. Ale zauważono, że kilku bolszewików przepłynęło rzekę i po polskiej stronie ustawiło ciężkiego Maxima. Polskie pozycje ostrzeliwane były z granatników. Zdecydowano o wycofaniu. Por. Roskosz (nauczyciel łaciny ze Lwowa) pierwszy dał znak do odwrotu. Tym bardziej, że przez rzekę przeprawiała się wielka ilość napastników, a Polakom brakowało amunicji. Zauważono też, że na brzegu jakiś chłop pokazywał bolszewikom rozmieszczenie polskich pozycji. Polacy zatrzymali się w lesie między wsiami Ruda i Dobne. Za lasem, we wsi Łany Polskie stacjonowali ułani. Jednak nikt jak dotąd ich nie zawiadomił o zaistniałej sytuacji i konny odwód czekał w pogotowiu. Późnym popołudniem, wobec groźby okrążenia, zdecydowano o kolejnym wycofaniu. Nocą i następnego dnia razem z ułanami przebyto ponad 50 km na zachód. Było to jedyne wyjście. Żołnierze byli bardzo zmęczeni, niedożywieni, niektórzy dosłownie z trudem się poruszali. Bolszewicy przecenili polskie siły i dlatego nie atakowali w nieznanym sobie terenie. Pod koniec następnego dnia żołnierze dotarli do Kulikowa, skąd łączonym transportem (m.in. pociągiem towarowym) dostali się do Lwowa, do koszar na Janowskiej i na Zamarstynowie. Ale już nazajutrz po 5 rano pomaszerowano w stronę Malechowa i Grzybowic. Tam niestety (dowodzenie pozostawiało sporo do życzenia) 180-osobowy polski oddział został zaatakowany przez kilkuset bolszewików. Ponownie zarządzono odwrót. Można sobie wyobrazić psychiczny stan żołnierzy, ich znużenie wskutek ciągłych porażek i wyczerpanie fizyczne. Słabsi fizycznie, głównie chłopcy szesnastoletni, nie byli w stanie dotrzymać kroku. Po opuszczeniu Żółtaniec, gdy kompanie zeszły z gościńca, ludzie przemęczeni marszem nie mogli posuwać się naprzód w ciemności, tym bardziej, że tempo marszu było nawet dla starego żołnierza bezwarunkowo za szybkie. [...] Wielu padło omdlałych i leżało po rowach.
Działania II Baonu MAO zwieńczyły zwycięskie bitwy z 23, 24 i 25 sierpnia, kiedy bolszewicy po klęsce warszawskiej znajdowali się w odwrocie. Pierwsza miała miejsce, gdy por. Barski dowodzoną przez siebie kompanią zajął wieś Żurawniki. Źle przeprowadzone rozpoznanie spowodowało, że natknięto się tutaj na dobrze okopane stanowiska agresorów. Mimo to polscy chłopcy poszli tyralierą do ataku, czym wywołali panikę wśród bolszewików. Pognali ich więc dalej, ale wkrótce mogli się udać na odpoczynek, bo zluzował ich Pułk Ziemi Krakowskiej (również częściowo złożony z ochotników). Niestety, por. Barski ponownie popełnił błąd. Następnego dnia zarządził marsz wzdłuż torów kolejowych i znowu nadział się na gniazda karabinów maszynowych. Tym razem bolszewicy nie rejterowali. Polacy znaleźli się w okrążeniu. W pierwszej walce poległo 12 żołnierzy Zginęła też sanitariuszka Alicja Stroynowska nazywana „lwicą arcymężną wśród niewiast”. Ponadto do bolszewickiej niewoli dostało się ponad 20 chłopców. Przeżyła ją jedynie połowa z nich.
Podenerwowany sytuacją płk Jan Sendorek – dowódca pułku – wydał rozkaz nakazujący cofniecie sił do Żurawnik. Ale przecież trwała bitwa. Bolszewicy wzmocnili swój atak kawalerią Budionnego. Nadjechał również pociąg pancerny. Mimo to udało się opanować wieś, która przed niespełna tygodniem była miejscem wielkiej klęski – Zadwórze. Odwrócono tu historię miejsca. Ale i tak trzeba było się nadal cofać. W Połonicach doszło do kolejnej bitwy. Ponownie z udziałem bolszewickiej kawalerii. Polakom zabrakło amunicji, pozostała jedynie do karabinu maszynowego obsługiwanego przez tegorocznego lwowskiego maturzystę Ćwiąkalskiego. Dzięki jego odwadze udało się zatrzymać bolszewicki atak. Po dojściu do wyznaczonego rozkazem miejsca przetrzebiony baon został włączony do oddziałów regularnej armii. Wielu ochotników otrzymało promocje na wyższe stopnie wojskowe – najczęściej kaprala i plutonowego.
Nieco inaczej wyglądał szlak bojowy I i III Batalionu 240 Pułku Piechoty, które dowodzone były odpowiednio przez ppłk. Domaszewicza i mjr. Tatara-Trześniowskiego. Oba wyruszyły ze Lwowa 8 sierpnia dla obsadzenia linii Rakobuty – Kamionka Strumiłowa i Rakobuty – Busk.
III Batalion 240 Pułku Piechoty
Równie ciężkie boje toczył III Batalion mjr. Tatara-Trześniowskiego. Wśród ochotników znajdowali się nauczyciele gimnazjalni. Była też grupa Żydów – 3 Kompania dowodzona przez por. Sewera Jeschiwę ochotniczo przybyłego do Lwowa z Cieszyna. Porucznik został zarąbany szablami przez Kozaków, gdy dostał się do niewoli. Jego zastępcą był ppor. Lichtenberg. Krwawy i bolesny chrzest bojowy batalion przeszedł na odcinku Busk – Krasne, gdzie poniesiono wielkie straty. Pod Kozłowem iście męską postawą bojową popisały się trzy sanitariuszki. Były to szpitalne siostrzyczki z Czortkowa: Helena Kujmyszyn i Helena Przysiężna (nazwiska trzeciej nie znamy). Wraz z poważnie rannym chor. Wilhelmem Miką oraz nieznanym z nazwiska sierżantem zostały osaczone przez grupę kilkunastu bolszewików. Los ładnych dziewcząt w rękach bolszewickich byłby nie do pozazdroszczenia. Nie mając praktycznie nic do stracenia, chwyciły za karabiny i wspólnie z sierżantem zabiły sześciu napastników. Pozostali pierzchli. Niestety nie wszystkim się udało. Nieopodal Kozacy zarąbali szablami dr. Jana Tobiczyka i dwóch sanitariuszy udzielających pomocy rannym.
W sobotę 14 sierpnia bolszewicy zaatakowali polskie pozycje we wsi Stronibaby. W obronie zginął por. Leon Chmielowski oraz kilku ochotników. Kolejny atak nastąpił 16 sierpnia w okolicach Rakobut. Tu przewaga bolszewików była miażdżąca. Mieli ponad 5 tys. bagnetów przeciw 224 Polakom (łącznie z oficerami). Napastnicy nie spodziewali się jednak tak słabej obsady i atakowali dość ostrożnie. Pozwoliło to na wycofanie czym prędzej polskich sił do Laszek Królewskich i na chwilowy odpoczynek do Lwowa. Ochotnicy Trześniowskiego wrócili do boju już 19 sierpnia. Po niedawnej zadwórzańskiej tragedii część
detachementu Abrahama weszła w kontakt z konnicą Budionnego, którą odegnali od Lwowa poprzez Grzybowice. Chwilowy triumf bolszewików zamienił się w ich dość ponury i niekiedy paniczny odwrót, w trakcie którego odgryzali się jednak boleśnie nacierającym Polakom. I tak 27 sierpnia pod Połonicami (lub Bogdanówką) poległ prowadząc Orlęta do ataku por. Józef Pariser, również ochotnik – z ziemi krakowskiej. Niezwykle krwawy bój rozgorzał pod Rakobutami. Newralgicznym odcinkiem dowodził tu znany z pierwszej Obrony Lwowa
por. Stanisław Huńka.
×
To on doprowadził Ukraińców do pasji już 1 listopada 1918 roku, gdy wraz z por. Ssilinem wyszedł na dach Szkoły Sienkiewicza i na kominach budynku przywiązali górujące nad okolicą polskie flagi. Potem był jednym z organizatorów konnej grupy karabinów maszynowych „Wilków”.
Zagrzewając swych „żołnierzyków” do walki nakazał swojemu rannemu adiutantowi, plut. Laipifricowi, grać na harmonijce ustnej skoczne melodie. Może dlatego mimo wielu strat duch bojowy nie znikał, choć zginęło wielu ochotników, m.in. lwowscy abiturienci: Rybicki, Kostiuk, Siedlecki. Sam Huńka, dwukrotnie ranny, miotał ręcznymi granatami i strzelał. Osobiście uziemił (dosłownie) kilkunastu bolszewików. Warta wspomnienia jest żona porucznika – Helena, która dzielnie wspierała męża, choć nie bezpośrednio w walce. Zarządzała kuchnią polową i nazywana była przez ochotników „Mamuśką Helą”. Na innym odcinku awansowany za dotychczasowe czyny ochotnik, kpr. Franciszek Szczerbjan, gdy zabrakło amunicji zagwoździł karabin maszynowy i rzucił się do Bugu. Niestety w wodzie dosięgły go kule wroga.
Straty III Batalionu były po tej kampanii tak duże (stan po kolejnych starciach zmalał do trzydziestu kilku żołnierzy i oficerów), że zdecydowano odesłać ich na odpoczynek do Lwowa, a najbardziej upartych wcielić do 240 Pułku Piechoty.
205 i 208 Pułk Artylerii
Warto przyjrzeć się też dwóm ochotniczym formacjom artyleryjskim – 205 i 208 Pułkowi Artylerii. Ze skoncentrowaniem większej uwagi na pierwszym z nich, zorganizowanym i dowodzonym przez płk. Marcelego Śniadowskiego. Oficer ów uważał, że najlepiej do takiej służby nadają się chłopcy z przedmieść, dlatego ze wszystkich innych formacji wyciągał do siebie lwowskich batiarów. Już we Lwowie, znanym tylko sobie sposobem, zgromadził kilkadziesiąt pociągowych koni i ćwiczył na nich dość intensywnie swych chłopaków. Jak się wkrótce miało okazać, młodzi żołnierze sprawdzili się w tej służbie znakomicie. Śniadowski wystarał się też o 14 małych wozów, na których wzorem białych Rosjan umieścił stanowiska ciężkich karabinów maszynowych. Dziś dość powszechnie owe „taczanki” uważa się za pomysł bolszewików, ale naprawdę był to „wynalazek” białych generałów. O pierwszeństwo w tej kwestii spierają się apologeci Kołczaka i Denikina. W każdym razie tych kilkanaście lotnych stanowisk było znakomitym uzupełnieniem artyleryjskiego ognia. A armaty również były ciągnięte przez „batiarskie” konie. Chrzest bojowy 205 Pułk przeszedł pod Zubrzą i Sichowem. Artylerzyści Śniadowskiego w większości nie byli jeszcze nawet kompletnie umundurowani, gdy przyszedł od gen. Jędrzejewskiego rozkaz aktywnego zajęcia stanowisk. Sytuacja była krytyczna: do miasta przyszły wiadomości o klęsce w Zadwórzu, a kawaleryjski pochód Budionnego stał na progu Lwowa. Trzeba go było zatem nieco odegnać. Płk Śniadowski pojął również, że przy kolejnej obronie Lwowa artyleria odegra ważną rolę. Z kolei kpt. Lewicki utworzył pod swoim dowództwem baterię zapasową. Jego zastępcą był syn zmarłego niedawno bohaterskiego prezydenta miasta – ppor. Rutowski. Pod Kutkorzem zauważono szykującą się do ataku konnicę Budionnego. Podjechano więc z boku jednym plutonem (dwoma działami) i ze skraju lasu rozpoczęto niezwykle sprawny ostrzał na wprost. Działa biły w całkowicie zaskoczonych bolszewików raz za razem. Reszty dokonały przybyłe w trakcie tego manewru wspomniane wcześniej taczanki. Nie pozwolono też najeźdźcom dokonać reorganizacji, bo dzięki naturalnemu wywiadowi okolicznych mieszkańców poznano miejsce stacjonowania bolszewickiego sztabu, na który zaraz skierowano ogień. Nie był to niestety koniec tutejszych starć. Przydały się przysłane na front małe francuskie armatki, „piętnastki”. Ogniem z nich broniono linii toru kolejowego, który bolszewicy chcieli za wszelką cenę opanować. Mogliby wówczas puścić tędy swój pociąg pancerny oraz pociągi zaopatrzeniowe. Poza tym mogliby się połączyć ze swymi siłami odciętymi częściowo przez Polaków w okolicach Rusiłowa. W rezultacie rozgorzał niezwykle zacięty bój w Duniowie. Tutaj batiarscy artylerzyści złożyli wielką daninę krwi. Bili się do końca, jednak okrążeni przez Kozaków i piechotę musieli ulec. Dowodzący tutaj por. Szymkiewicz, gdy padły mu załogi dział i konie, sam obsługiwał działko i strzelał do nacierających. Otoczony, rozsieczony został kozackimi szablami. Rozpoznany został przez ciężko rannego artylerzystę Tutaka, który cudem ocalał pod ciałami kolegów. Linię toru obroniono kolejną grupą obrony, w tym kawalerią. Jak widać sytuacja na tutejszym froncie nie przedstawiała się tak, jak czytamy w rozmaitych opracowaniach mówiących o bezładnym odwrocie bolszewików po warszawskiej klęsce. Podobnie zresztą było na północy – vide operacja niemeńska.
Sytuacja na jakiś czas się nieco poprawiła, gdy dzięki pomocy Francuzów pojawiły się na froncie czołgi. Ta nowa broń z czasów niedawnej wielkiej wojny zmieniła oblicze wielu batalii. Sprawna konnica Budionenego była teraz w wielu miejscach bezradna. Tak było np. pod wsią Firlejówka, a potem pod Olszanką, Ponicami, Kamionką. Ale przecież nie wszędzie dotarły „tanki”. Pod Kurowicami i Wyżmianami baterie 205 Pułku zostały zdziesiątkowane przez dobrze wstrzelone bolszewickie miotacze min. Mimo to batiarska wiara nie zaprzestała ani na moment ustawiania dział i odpowiedziała skutecznym ogniem. Wszystkich bez wyjątku walczących tutaj żołnierzy gen. Jędrzejewicz odznaczył Krzyżami Walecznych. Zaraz potem ruszono na szlak Brody – Radziwiłłów – Krzemieniec – Stary Konstantynów. Pod tą ostatnią miejscowością rozniesiono z kolei bolszewickie baterie, a manewr piechoty umożliwił nawet wzięcie jednej z nich w całości do niewoli. Umykający bolszewicy rażeni byli własną bronią. Była to zasługa chłopców ppor. Czesława Wójcickiego. Wśród ochotników była spora grupa lwowskich Ormian. I oni złożyli tu obfitą daninę krwi. Na przykład bohaterski plutonowy Aleksander Issakiewicz, do ostatnich chwil obsługujący samotnie działo pod Skniłowem, zarąbany kozackimi szablami. Inny ochotnik – Aleksander Pannenka, syn znanego lwowskiego inżyniera – przewieziony został do szpitala na Łyczaków. Jeszcze kilka minut przed śmiercią pytał lekarzy, kiedy go wypuszczą, by mógł wrócić do kolegów, do swojej baterii.
Ciężką przeprawę mieli ochotnicy-Orlęta na drodze z Połonic do Horydosławic. Bolszewicy chcąc zniszczyć polską baterię i odciąć ją od piechoty spalili most na rozlewiskach Pełtwi. A przecież był to teren górzysty. I z tym sobie poradzono. Miejscowi chłopi przynieśli masę wrót od stodół, błyskawicznie sklecono most i dzięki temu uratowano baterię przed zagładą. Blokowała potem bolszewikom kolejny atak, ostrzeliwując przez trzy dni „ich” przedpole pod Wyżnianami. Był to czas krótkiego odpoczynku, bo 1 września artylerzyści ruszyli w ofensywie razem z piechotą. Jednak pod Kutkorzem agresorzy ich zatrzymali zmuszając piechotę do wycofania. Nie po raz pierwszy artylerzyści znaleźli się sam na sam z Kozakami. Por. Szymkiewicz i mjr Arnold podtrzymywali ducha bojowego, sami wykonując role ładowniczych. Dzięki temu zatrzymano dwie szarże Kozaków i chwilowo odsunięto niebezpieczeństwo. Dalsze obustronne ostrzeliwanie przerwał 9 września skuteczny niestety atak bolszewików na linii Busk-Kozłów. Doszło do bezpośredniej walki na białą broń. Pod Kozłowem poległ w niej jeden z najbardziej lubianych lwowskich batiarów kpr. Hamala. Do niewoli dostało się dalszych sześciu. Zdołano potem uwolnić tylko pozostałych przy życiu czterech. Ostateczna polska ofensywa rozpoczęła się 17 września. Bolszewicy byli już na tyle zmęczeni, że można mówić w tym momencie o marszach pościgowych. A 18 października podpisano zawieszenie broni. Na podlwowskich błoniach w okolicach Zboisk 4 listopada odprawiono nabożeństwo dziękczynne celebrowane przez biskupa Bandurskiego, który homilię wygłosił stojąc na jednej z taczanek.
238 Batalion
Batalion 238 dowodzony był przez płk. Filipa Brzezickiego, a formowany praktycznie wyłącznie w Dublanach pod Lwowem. Wszedł do boju 24 sierpnia, gdy pojawiła się w okolicy kawaleria Budionnego. Otrzymał jednak funkcje odwodowo-zabezpieczające. Świadczy o tym litera zachowanych w archiwach rozkazów.
×
I. Nie ostrzeliwać przedwcześnie małych oddziałów nieprzyjaciela i zakazać ognia bezplanowego. Nieprzyjaciela nie odpędzać, lecz niszczyć i wystrzeliwać.
II. Wrogie oddziały przyjmować spokojnym i dobrze celowanym ogniem. Karabiny maszynowe nieprzyjacielskie niszczyć ogniem wysuniętych w tym celu do linii piechoty pojedynczych dział na baterie nieprzyjacielskie systematycznie zwalczać kombinowanym ogniem dział lekkich i ciężkich przy dobrej obserwacji i użyciu w tym celu wszelkich środków pomocniczych. Strzelać na rezerwy dopiero wtedy, gdy wróg ze sfery ognia nie będzie mógł uciec, ni obliczać dalekosiężności naszych strzałów.
III. Przy bliskim większym ataku nieprzyjacielskim użyć miotaczy min, karabinów maszynowych, karabinów ręcznych i dział wszystkich kalibrów, lecz celem zupełnego zniszczenia wroga.
IV. W fazach decydujących artyleria ma krzyżowy ogień koncentrować na zaatakowane przedpole, a jednocześnie ciężkim ogniem zaporowym na tylne linie nieprzyjacielskie spędzać go w ogień dział polowych i karabinów maszynowych.
Najważniejszym bojem, w jakim bateria wzięła
udział, było zatrzymywanie kilku bolszewickich natarć w rejonie Zadwórza i
Hanaczowa od 25 do 30 sierpnia.
Detachement R. Abrahama
Ostatnim, niezwykle ważnym fragmentem Małopolskiej Armii Ochotniczej był wspomniany już detachement R. Abrahama. Jego żołnierze stali się nieśmiertelnymi bohaterami starcia, które w dużej mierze przyczyniło się do zwycięstwa w sierpniowej Bitwie Warszawskiej na podwarszawskich polach Radzymina i Ossowa. Należy pokrótce wyjaśnić znaczenie określenia detachement. W terminologii wojskowej (z j. francuskiego) to oddział, rodzaj grupy operacyjnej odkomenderowanej do zadań specjalnych wynikających z rozkazów o charakterze poufnym i najczęściej taktycznym. Detachement Abrahama składał się z oddziałów piechoty, konnicy i baonu karabinów maszynowych. Pierwszym baonem piechoty dowodzili: kpt. Bolesław Zajączkowski, por. Krzysztof Obertyński (syn Maryli Wolskiej i brat Beaty Obertyńskiej – dwu wspaniałych poetek) i por. Jan Demeter. Baonem karabinów maszynowych – por. Dawidowicz, a zastępowali go ppor. Lischke, ppor. Łuczkiewicz oraz sierż. Albin(?) Baran. Pozostali oficerowie oddziału to porucznicy: Jerzy Kempner, Stanisław(?) Ługowski, Jan Śliwa (w cywilu profesor gimnazjalny) oraz dr Leszek Jakliński i rtm. Stanisław Sapieha (dowódca szwadronu jazdy).
Swój szlak bojowy detachement zaczął już 1 sierpnia. Konkretnie szwadron kawalerii, kompania Obertyńskiego i karabiny maszynowe przybyłego w ostatniej chwili ppor. Romana Hanaka. Pod Krzywem, a potem pod Witkowem grupy te zaatakowały niczego niespodziewających się bolszewików i mówiąc sienkiewiczowskim językiem „wygniotły” sporo agresorów. Powodzenie dopinguje do intensywniejszego działania, więc niszczące przeciwnika działania kontynuowano aż do 5 sierpnia. Sława niezwykłej skuteczności detachementu spowodowała przydzielenie go do dywizji piechoty płk. Mariana Żegoty-Januszajtisa. Chodziło o wykonywanie lotnych działań wokół marszu wielkich sił. Działań, które miały likwidować zagrożenie ze strony mniejszych, acz uciążliwych podjazdów przeciwnika. Oddział por. Zajączkowskiego zasłynął w ramach tych operacji szturmem na bolszewickie zgrupowanie we wsiach Horodyszcze i Płotycze. Rozniesiono tam całkowicie bolszewików, a trupie czaszki na mundurach „Straceńców” zostały chyba bardzo dobrze zapamiętane przez nielicznych zbiegłych sołdatów. Kolejnym sukcesem było opanowanie nocnym atakiem wsi Chodaczków. Właściwie jej zgliszcz, gdyż sowieckie 26 i 27 Pułk Piechoty prawie całkowicie unicestwiły to miejsce. Wkraczający tu Polacy zastali dużo zmasakrowanych ciał kobiet i mężczyzn, ale zgodnie z rozkazem Zajączkowskiego brano jeńców. Choć ręce świerzbiły, wzięto ich ok. 480, w tym 9 oficerów.
Niestety następnego dnia (6 sierpnia) nastąpił bardzo silny atak sowieckiej piechoty i kawalerii. Poległ, wraz z kilkunastoma podkomendnymi, dowodzący pierwszą linią obrony por. Śledziński. Ranny został mjr Abraham, ale nie pozwolił odprowadzić się do lazaretu i z ustawionych dość ryzykownie noszy dowodził obroną. Korespondent wojenny pchor. Artur Schroeder również został ciężko ranny – otrzymał sześć postrzałów. Za dowodzenie dwoma szwadronami wziął się wówczas por. Kazimierz Krzywda-Bogucki. To on, kierujący karabinami maszynowymi, i pchor. August Czartoryski dowodzący artylerią polową uratowali sytuację. Bolszewicy ze sporymi stratami wycofali swoje siły.
Abraham bardzo szybko, mimo niedoleczonej rany, powrócił na pole walki. Musiał zluzować batalion Tatara-Trześniowskiego, przyrzucony do obsady kontrofensywy na Busk. Twórca „Straceńców” takiego wakującego stanowiska nie mógł odpuścić. Poprowadził więc atak na Kamionkę Strumiłową i zniósł bolszewickie stanowiska. Wielki napór agresorów spowodował jednak, że MAO cofała się na południowy wschód już od linii Złoczowa. Bolszewicy byli więc dosłownie w pobliżu Lwowa. Abraham, zgodnie z zaleceniami sztabu gen. Iwaszkiewicza, zdecydował się pchnąć swe siły właśnie tam. Wieś Zadwórze nie stanowiła jakiegoś newralgicznego punktu. Już wkrótce jednak stać się miała jednym z najważniejszych symboli obrony.
Zadwórze
Choć wiadomości z frontu były dość ponure, to we Lwowie już mniej więcej od 10 sierpnia głośno i z nadzieją powtarzano, że maszerują tu liczne polskie oddziały, by wzmocnić linie obronne na przedmieściach miasta. W wielu domach panował fatalny nastrój z powodu śmierci młodych ochotników w walce, ale w większości trwało pełne obaw, ale i radosne oczekiwanie na powrót chłopców z frontu. Tymczasem 16 sierpnia detachement Abrahama maszerował w kierunku na Kutkorz likwidując po drodze rzadkich, ale zdarzających się bolszewickich maruderów. Po połączeniu się z kawalerią rtm. Krynickiego ochotnicy zdecydowali się na chwilowy postój. Nie mogli jednak spodziewać się tam wzmocnienia organizmów, ponieważ zastali miejscowość obrabowaną i spaloną przez bolszewików, a ludność i zwierzynę wymordowaną.
Po krótkim postoju i napojeniu koni po raz pierwszy rozdzielono siły. Całość polskich sił było to prawie 1000 bagnetów i szabel. Od strony Krasnego dochodziły pomruki dalekich wybuchów, nie było wątpliwości, że są tam bolszewicy. Abraham postanowił obejść miejscowość od północy. Towarzyszył mu dodatkowo 6 Lwowski Pułk Artylerii Lekkiej por. Stanisława Kruszyńskiego. Druga część detachementu miała iść od południa. Zadanie to przyjął por. Zajączkowski. Z perspektywy dalszych wydarzeń podział sił był błędem, jednak można to było ocenić dopiero post factum.
Sprawnym marszem wyruszono nad ranem 17 sierpnia. Jeden ze „Straceńców”, Seweryn Feliński, zapisał we wspomnieniach: Zaświtał pamiętny ranek 17 sierpnia roku 1920. Dopiero szarzało, mgła podnosiła się z łanów. Kilkugodzinny sen wzmocnił siły, ochoczo wstaliśmy z legowisk w stertach słomy. Z oddali dochodził głuchy, przerywany huk dział. Front się załamał – ostatnia reduta polskiej obrony, rzeka Bug – pękła zupełnie. Pomaszerowali początkowo polami, przez niepościnane jeszcze łany zbóż, ale nie chcąc przyczyniać się do ich zniszczenia, zdecydowano wyjść na nasyp kolejowy. Mimo godzin rannych zaczynał się wczesny upał. Od strony pobliskiego Krasnego zaszczekały wrogie Maximy. Zwiadowcy potwierdzili, że bolszewicy zajęli tamtejszą stację. Nie sposób było ocenić siły wroga, ponieważ obserwacje prowadzono z daleka. Po krótkiej naradzie Zajączkowskiego z Krynickim zdecydowano o kolejnym podziale sił. Rotmistrz poprowadził swych kawalerzystów na Gliniany. Zajączkowski zdecydował się zająć Zadwórze. Logiczne, bo przecież była to najkrótsza droga na Lwów. Ruszyli. Zaraz potem napotkaną po drodze drezynę przekształcono prowizorycznie w ruchome stanowisko dwu karabinów maszynowych. Atmosfera wśród chłopców była wyśmienita. Wracali przecież do swego rodzinnego Lwowa. Jednak zbliżając się do budynku dworca, zauważono podejrzane ruchy. Na domiar złego na skraj lasu wyszły spore zastępy kozackiej konnicy. Zajączkowski błyskawicznie zadecydował – zdobyć i zająć budynek dworca i urządzić tu punkt obrony. Do spodziewanego nadejścia ułanów Krynickiego trzeba było się bronić przez kilka godzin. Ruszyła polska tyraliera. Zajrzyjmy ponownie do wspomnień Seweryna Felińskiego.
Kapitan Zajączkowski rusza z miejsca pierwszą tyralierą, w której skład wchodzą 1 Kompania Piechoty i niektóre maszynki i rzuca się do ataku na wzgórze. Zabłysły w słońcu bagnety, zerwała się dzielna kompania pchor. Marynowskiego, salwą wita wroga i szturmem hucznie, buńczucznie idzie na wzgórze. Bolszewicy przyjmują nas zewsząd rzęsistym ogniem. […] Młoda brać żołnierska znalazła się w swym żywiole. Na czoło drugiej tyraliery znajdującej się na torze i po lewej jego stronie wybiega bohaterski por. Dawidowicz. Bystrym okiem lustruje swych chłopców, pewny, że nie zawiedzie się na nich! Artyleria bolszewicka odzywa się basowym rykiem i wita nas granatami. Pociski pękają o kilkanaście metrów za linią. Wróg zalewa nas od strony dworca wprost lawą ognia. Otwieramy z maszynek ogień na dworzec, bijemy bez przerwy. Granaty wyją i wyją nad głowami, robiąc niemałe spustoszenie w szeregach, nareszcie dosięgły i nas. Ukrop nie lada, cofnąć się wcale nie można! Działa ryczą setnie, lawina żelaza leci ku nam, przerasta ogromem słaby nasz opór. Nie ma metra łanu, gdzie można by się schować, nie ma piędzi ziemi, gdzie by granat nie uderzył. Padają więc żołnierze coraz gęściej i rannych też niemało wije się w kałużach krwi. Wówczas widząc groźną sytuację, por. Dawidowicz wydaje rozkaz: „Chłopcy! Hurra na baterie!”. Animusz żołnierski abrahamczyka nie zna wahań ani przeszkód. Zaślepienie bojowe i wzburzona krew porywa nas w jednej chwili i niesie szalonym impetem za dowódcą na baterie ustawione w stronę dworca, przed wsią. Okrzyk „hurra!” wzniecony zapałem dowódcy rodzi w nas jakowyś potężny odruch zranionego lwa, rodzi wprost szaleńczy czyn! Rusza nasza garstka, gną się w zaciekłej pięści karabiny, rwiemy co sił na baterie. A te, po chwili biegu, jako na dłoni widne, granatami prażą. Mocarne strzępy rwą szczerby w szeregu, zmiatają w proch – ale uśmiercić szaleńczego czynu nie mogą. Maleje w oczach garstka, porozrywane w strzępy ciała ścielą gęsto zieloną ruń. Pędzimy wciąż wprzód. Już niedaleko – kilkaset metrów jeno, chwila, a działa rozjuszone zamilkną zdobyte! Zmiarkowali bolszewicy, że granaty nie pomogą, więc baterie po chwili umykają w tył, do wsi. Na lewym skrzydle od lasu rusza ciemna masa konnicy do ataku. Zwracamy się frontem do niej, prażymy siarczyście ogniem z maszynek i karabinów. Zostaję sam z ppor. Liszką, koledzy się gdzieś zawieruszyli. Z okrzykiem „hurra!” rusza kawaleria wroga na siły zgrupowane na torze, nieopodal dworca. Wali masa – błyszczą obnażone krzywe szablice w blasku słońca, chwieje się na przedzie buńczuk komendanta, pochylają się wprzód Kozacy na kulbakach. A my wstrzymujemy się zupełnie, czołem odwróceni ku nim i jeno strzelamy śmiercionośną stalą, strzelamy bez wytchnienia. Popłoch ogarnia ich szeregi, rozbijają się kupkami po równinie. Atak został odparty, kawaleria kryje się z powrotem w las.
Pot kroplami leje się z czoła, odczuwam szalone pragnienie, w skroniach huczy rozszalała krew. Mam już tylko trzy skrzynki amunicji, przestaję więc strzelać. Artyleria bolszewicka przenosi ogień na zostawione przed walką na torze wózki amunicyjne i po kilku strzałach rozbija je. Zostajemy bez rezerwowej amunicji! Kawaleria pod lasem zgrupowawszy swe siły rozpoczyna drugi atak, jednak i ten wkrótce załamuje się. A u nas straty w zabitych i rannych zwiększają się co chwila.
Tyle tymczasem relacji żołnierza – jednego z kilku, którzy przeżyli. Wiadomo, że ataków konnicy Budionnego było sześć. I że po przedostatnim pozostało przy życiu nie więcej niż pięćdziesięciu chłopców.
Atakujący Kozacy wołali do tej grupki: Poddajcie się! Zabrakło amunicji, zostało tylko to, co przy sobie, tylko naboje w lufach karabinów. Ale kpt. Zajączkowski miał zawołać: Chłopcy! Do ostatniego ładunku! A oni odpowiedzieli mu tym zdaniem jak echo. I znowu wspomnienia Seweryna Felińskiego: Wzywają nas do poddania. Nas – Abrahamczyków? Przenigdy! Dopóki nabój w lufie, dopóki krew w nas gra junacka, nie złożymy broni, nie splamimy honoru ochotniczej armii! I ruszyła na chłopców ława napastników. W „Pożodze i zgliszczach” Zofia Kossak-Szczucka napisała: Ścisnęli plecami, nastawili groźne bagnety. Nie strzela nikt. Nie mają już ani jednego naboju. Z wyciem triumfu wdziera się nieprzyjaciel. Rozwścieczone dzikie twarze. Prą jeden przez drugiego, by dostać nareszcie śmiałków, co zatrzymali ich tyle godzin. A swołocz! A gadziny! Tak ich mało, a tyle straconego czasu i ludzi! Poliaczki! Błyskają zęby tych straszliwych Azjatów, świecą jak u wilków oczy. I oni nie strzelają również. Nie z braku ładunków – wolą zarąbać szablami. Własnoręcznie zakłuć znienawidzonych Polaków, widzieć tryskającą krew, słyszeć z bliska jęki konania wroga! Topnieje garstka stojących. Pokryło ją zewsząd mrowie. Leszek Grodzki leży pod ścianą budki kolejowej przy niemym dawno karabinie maszynowym. Nikt na niego nie zwraca uwagi, mają go za trupa. Z przestrzelonej piersi krew przesiąka bluzę, ciurka wzdłuż rękawa, spływa po palcach. […] Choć słońce dopiero zachodzi, jego już obejmuje mrok. Myśl, że… że gdyby miał siłę unieść zakrwawioną rękę, mógłby napisać na ścianie: Przechodniu, idź powiedz…
Zażarty bój trwał nieprzerwanie 11 godzin. Zginęło 318 Orląt. Kpt. Bolesław Zajączkowski ostatni nabój w rewolwerze zachował dla siebie. Popatrzmy jednak, jak to wyglądało z tamtej strony. Izaak Babel i krótki fragment jego „Dziennika 1920”.
Świt, jedziemy, powinniśmy przeciąć linię kolejową Brody-Lwów, wszystko to dzieje się 17 VIII [...]. Moja pierwsza bitwa, widziałem atak, zbierają się przy krzakach, do Apanasenki podjeżdżają komendanci brygad – ostrożny Kniga coś knuje, zasypuje słowami, pokazują na wzgórki – pod lasem wykryli nieprzyjaciela, pułki mkną do ataku, szable błyskają w słońcu, bladzi dowódcy, mocne nogi Apanasenki, hurraaa!!!
Jak było? Pole, kurz, sztab na skraju równiny, wściekle klnący Apanasenko – kombryg – wyciąć tę swołocz, co do nogi!
Grzmi hurraa!!! Polacy rozbici, jedziemy na pole bitwy, drobny Polaczek z wypielęgnowanymi paznokciami pociera różową głowę z rzadkimi włosami, odpowiada na pytania wymijająco, wykręca się, duka – no, tak, nie wiem. Szeko natchniony i blady; gadaj, coś ty za jeden!
- Ja – waha się – jestem kimś w rodzaju chorążego.
Odjeżdżamy, jego prowadzą, chłopak o ładnej twarzy za plecami Polaczka repetuje broń. Krzyczę – Jakowie Wasilewiczu!
On udaje, że nie słyszy, strzał, Polaczek już w kalesonach pada na twarz w drgawkach. Obrzydliwe życie mordercy, nie do zniesienia. Podłość i przestępstwo. Pędzą jeńców, rozbierają ich, dziwnie to wygląda – tamci rozbierają się strasznie szybko, drobna niestosowność, tuż obok jest dowództwo, ale drobiazg, przez palce. Nigdy nie zapomnę tego „w rodzaju chorążego” zdradziecko zabitego.
Straszne rzeczy przed nami. Przecięliśmy tory kolejowe pod Zadwórzem. Polacy przebijają się w kierunku Lwowa. Wieczorem atak przy folwarku. Pobojowisko. Jeździmy z wojenkomem wzdłuż, błagamy, by nie mordować jeńców. Apanasenko umywa ręce. Nie patrzyłem na twarze, przekłuwali, dostrzeliwali, trupy pokryte trupami, jednego rozbierają, drugiego dobijają. Jęki, krzyki, charkot. Apanasenko na uboczu, szwadron przyodział się wreszcie jak należy.
Przeszukują folwark, wyciągają kogoś, zarzynają. Nie trać naboi, zarżnij.
Meldunki o Obronie Lwowa – profesorowie, kobiety, Apanasenko będzie ich wyrzynać – nienawidzi inteligencji, pragnie – arystokratycznego na swój sposób – chłopskiego państwa.
Izaak Babel… za takie opisy, a także zachowanie zapłacił potem głową. Stalin, który w armii Budionnego był głównym politrukiem, a także prawdziwym „wojenkomem”, uparł się, by zdobyć Lwów. Przyczynił się zatem do klęski na polach podwarszawskich osłabiając siłę armii i gdy został gensekiem, likwidował wszystkich świadków swej pychy. Budionnego ruszyć nie mógł – zbyt wielkim był ów wódz symbolem. Ale resztę, od Tuchaczewskiego i Trockiego począwszy… Powoli, acz skutecznie. No i znalazł się wśród nich ów korespondent wojenny. Aresztowanego w 1939 roku Babla zastrzelił osobiście na Butyrkach w Moskwie niezwykle sprawny w tym rzemiośle Wasilij Błochin, główny wykonawca beriowskich i stalinowskich decyzji. Enkawudzista, który potem w Katyniu sam zamordował ponad dwa tysiące (!) polskich oficerów, poczynając od generałów. Mówił zresztą otwarcie, że dziennie rozstrzeliwał od 200 do 340 oficerów.
Jeden z trzydziestu ocalonych chwilowo Polaków z Zadwórza, sierżant Szulgin, uciekł z Brodów, z miejsca przetrzymywania jeńców i opowiadał potem, że pod koniec bitwy bezbronni Polacy kryli się po rozmaitych kątach zabudowań stacji kolejowej w Zadwórzu. Wyciągani byli z tych kryjówek i zakłuwani bagnetami, zarąbywani szablami... Ocalały kpr. Budnik był świadkiem, jak sołdaci w swym barbarzyńskim zapale masakrowali czym można (łącznie ze wskakiwaniem na ciała) trupy poległych. I gdy został wyciągnięty Szulgin, zajechał na koniu jakiś sowiecki oficer mówiący po polsku. Zaczął ponoć krzyczeć: Dlaczego do nas strzelaliście?! Dlaczego nie chcieliście się poddać?! I nakazał zaprzestać mordowania jeńców, a na zapalczywych bolszewickich okrutników zaczął najeżdżać koniem. Sołdaci patrzeć mieli na niego z nienawiścią. Był widocznie jakąś wyższą szarżą, że mógł sobie na to pozwolić – wspominał Szulgin. Być może był to Izaak Babel... Pewności jednak mieć nie można
Legenda zadwórzaków
Znamy nazwiska tylko małej części poległych pod Zadwórzem. Dokumenty dotyczące składu detachementu mjr. Abrahama były, jak i inne, systematycznie niszczone bądź wywożone na wschód w czasie kolejnych sowieckich okupacji. Spośród zmasakrowanych ciał rozpoznano tylko siedem. Ekshumacje i porządkowanie terenu zaczęto we wrześniu 1920 roku, gdy specjalna grupa lekarzy patologów oraz ochotników – kolegów poległych ze zgrupowania Abrahama rozpoczęła tu prace. Między innymi w masowej mogile u podnóży wzgórza, utworzonej z powodu upałów. Wcześniej już rodziny chłopców, którzy nie wrócili, podjęły ad hoc podobne działania, wybierając się mimo niebezpieczeństwa na tutejsze pola. A przecież w okolice zapuszczali się jeszcze bolszewicy. Apelowano we Lwowie o wstrzymanie się, o to, by nie ryzykować. Mało to pomagało i było zaczynem nowych tragedii i traum, często wynikłych z okrutnych pomyłek. Prof. Stanisław Nicieja w jednej z relacji w „Gazecie Lwowskiej” odnalazł informację, że rodzice znaleźli w przysemaforowej budce legitymację szkolną Władysława Targalskiego, 16-letniego abrahamczyka. Opłakany Władek wrócił po kilku miesiącach do Lwowa.
×
Do oddziałów pierwszej Obrony Lwowa przyjął go sam Mieczysław Boruta-Spiechowicz. 14- letni Targalski walczył w Ogrodzie Jezuickim, a potem został postawiony na warcie w pobliżu Dyrekcji Kolejowej. I tam zauważyła go sanitariuszka i poetka lwowska Maria Kazecka. W czasie Obrony Lwowa miała 30 lat, zmarła w 1938 roku i spoczęła na Cmentarzu Orląt. Władzio Targalski stał się główną postacią wiersza w tomiku „Kwiaty dalekie” – o pięknym chłopcu, co miał w oczach róże. Tagalski w 1920 roku zgłosił się na ochotnika już w czerwcu. Po bitwie zadwórzańskiej ranny szrapnelem dostał się do niewoli i obozu w Charkowie, skąd – zanim zaczęła się wymiana jeńców – po prostu uciekł. Szedł nocami na zachód torami kolejowymi, a gdy brudny i obdarty stanął w progu zakładu zegarmistrzowskiego swego ojca (przy Rutowskiego, ob. Teatralnej) w kamienicy Sprechera, ten go po prostu nie poznał. I gdy tylko wydobrzał poszedł na ochotnika walczyć w III Powstaniu Śląskim. Wrócił do Lwowa, lecz w zawodzie wyuczonym w zakładzie ojca jakoś mu nie szło. Został więc fordanserem. Historia niemal bliźniacza do losów bohatera „Żywota człowieka rozbrojonego” Sergiusza Piaseckiego. Niemcy sobie o nim przypomnieli, gdy wkroczyli do Lwowa w 1941 roku. Wywieźli go do Buchenwaldu i na Majdanek. Przeżył. Po wojnie osiadł w Bytomiu i współzakładał tu Towarzystwo Miłośników Lwowa (w 1989 roku), ale przedtem otworzył zakład zegarmistrzowski przy ul. Dworcowej (działający zresztą do dziś). Odszedł na Wieczną Wartę w lipcu 1995 roku i spoczął na bytomskim cmentarzu Mater Dolorosa.
Jan Ross, były sanitariusz detachementu relacjonując akcję ekshumacyjną napisał m.in. o odnalezieniu kolejnej masowej mogiły w pobliżu budek kolejowych. Leżało tam ponad 30 zmasakrowanych ciał. Z wyjaśnień miejscowej ludności wynikało, że okoliczni chłopi zostali przez bolszewików spędzeni do zakopywania ciał. Zabroniono im formować jakiekolwiek wzgórki dla oznaczenia miejsca pochówku. Teraz ekshumatorzy mozolnie odkrywali te miejsca. Znaleźliśmy wiele zwłok częściowo przykrytych ziemią i zielskiem, tak że wystawały części ciała. […] Rozpoznanie zwłok było trudne, gdyż wszystkie były zupełnie nagie, tylko może w dwóch albo trzech przypadkach zwłoki były w koszulach, a na jednej z nich można było przeczytać monogram – zapisał Jan Ross.
Rozpoznano tylko siedem ciał i one właśnie przewiezione zostały 18 września 1920 roku na Cmentarz Obrońców Lwowa. Powstała
Kwatera Zadwórzaków.
Byli to:
Kpt. Bolesław Zajączkowski
×
39-letni były legionista i uczestnik wszystkich Obron Lwowa w oddziale R. Abrahama, który go uważał za swe alter ego. Po zakończeniu kariery wojskowej, w 1919 roku ukończył Wydział Prawa UJK. Nie zdążył jednak objąć stanowiska notariusza w Brodach. Zgłosił się do służby na pierwsze wezwanie.
×
Mając 16 lat uciekł do Legionów razem z synami prof. Ignacego Mościckiego. Potem w latach 1918-19 wspólnie bronili Lwowa. Wsławił się odwagą w atakach na lwowską Cytadelę. Pod Zadwórzem został, już bezbronny, zmasakrowany szablami po wyjściu z budki dróżnika kolejowego. Jego ciało rozpoznał ojciec. Młody człowiek miał charakterystyczny rodzinny znak – brak paznokcia w dużym palcu lewej nogi. Miał 21 lat.
Pchor. Władysław Marynowski
×
Kolejny ze „Straceńców” Abrahama. Młody poeta lwowski, promowany przez Jana Kasprowicza. Oto jego wiersz „Dla Ojczyzny”, podobnie do utworów późniejszych poetów – Rumla, Gajcego, Baczyńskiego – wieszczący rychłą śmierć autora.
Wołasz mnie: idę, a idę bez trwogi,
A więc mi tylko błogosław zza świata;
Nie wiem, czy wrócę z tak dalekiej drogi,
Niech więc nade mną choć duch Twój ulata.
Bo może krwi mej ofiara uboga
Twe zmartwychwstanie uprosi u Boga.
Matką mi jesteś, bo dałaś mi życie.
Więc Ci je teraz oddaję w pokorze,
Aby Ci wkrótce w zmartwychwstania świcie
Krwią mą zrumienić powstające zorze
×
Pochodził z Krakowa. Zasłynął odwagą w walkach na Górze Stracenia. Miał 24 lata.
Kpt. Krzyszytof Obertyński
×
Brat Beaty, lwowskiej poetki.
×
Prawdopodobnie młodszy brat Elżbiety Gromnickiej, znanej lwowskiej aktorki. Rozpoznany przez rodzinę dzięki monogramowi na koszuli.
×
Jak dotąd ani prof. Niciei, ani nikomu innemu nie udało się znaleźć o nim bliższych informacji.
Inni odnotowani, ale nierozpoznani, pozostali w większości we wspólnej mogile i na cmentarzyku w Zadwórzu to:
Pchor. Tadeusz Zbroja-Rejchan – ze znakomitej lwowskiej rodziny malarskiej.
Pchor. Władysław Getmann – syn drukarza, były legionista.
Pchor. pilot obserwator Mieczysław hr. Pniński
Sierż. Jan Chryplewicz
Sierż. Józef Dyrkacz – syn wykładowcy Uniwersytetu Jana Kazimierza.
Sierż. Jan Stefan Piłat – również syn profesora UJK, zamordowanego później (5 lipca 1941 r.) na Wzgórzach Wuleckich.
Szer. Antoni Rossowski – początkujący dziennikarz „Gazety Lwowskiej”, syn Stefana, również redaktora tego dziennika.
Kpr. Stefan Klimkiewicz
Studenci Politechniki Lwowskiej: plutonowi Michał Akielaszek, Józef Czyżewski, Kazimierz Dereniowski, Stanisław Leciejewski, Konstanty Zarugiewicz (syn „Matki Nieznanego Żołnierza”), kpr. Aleksander Śmiałowski.
Gimnazjaliści: Ludwik Goliński, Rafael Ramert, Tadeusz Wiśniewski.
Szeregowcy, być może też uczniowie: Stanisław Medwecki, Tadeusz Gritzman, N. Howzan.
Harcerze chorągwi lwowskiej i przemyskiej. Na pewno poległ tutaj 15-letni Marian Piątkowski. Prawdopodobnie Jan Kolpa (17-letni drużynowy), Adam Kordecki i Tadeusz Presch.
Pozostali bohaterowie śpią bezimiennie.
Zadwórze stało się jednym z najważniejszych polskich Panteonów Narodowych. Na wspólnej mogile usypano kurhan-kopiec, a na szczycie ustawiono obelisk kształtem nawiązujący do słupa granicznego. 17 sierpnia 1928 roku, w ósmą rocznicę bitwy kapelan lwowski, ks. prałat Władysław Librewski poświęcił tu ufundowaną przez Filipa Howzana tablicę z napisem „Orlętom poległym w dniu 17 sierpnia 1920 w walkach o całość Ziem Kresowych”. Syn fundatora także tutaj zginął. Do 1939 roku odbywały się w Zadwórzu rocznicowe zloty i uroczystości upamiętniające Polskie Termopile. Po wojnie... Sowieci w czasie ponad półwiecznej okupacji nie zdecydowali się na zniszczenie kurhanu. Może dlatego, że był to jednak ich znak zwycięstwa i znak ostrzeżenia dla niesfornych