ZAMACH - PIERWSZA BITWA O LWÓW

ROZDZIAŁ IV

Ukraiński zamach przebiegł zgodnie z harmonogramem opracowanym przez płk. Dmytro Witowskiego. Około godziny czwartej zamachowcy zakończyli przejmowanie zaplanowanych obiektów. Oddziały ukraińskie obsadziły Dworzec Główny, Czerniowiecki, na Persenkówce i Podzamczu, austriacką komendę miasta, koszary, cerkwie, klasztor Bernardynów, Teatr Wielki, Bank Austro-Węgierski, Pocztę Główną, gmach Sejmu, Cytadelę oraz Ratusz, na którego wieży zawieszono niebiesko-żółtą flagę. Witowski obawiał się jednak reakcji Polaków, dlatego rozkazał, aby w strategicznych punktach miasta rozstawiono karabiny maszynowe. Ich lufy wystawały z większości ważnych gmachów. Dr Władysław Filar (zamordowany przez NKWD w 1940 r.) napisał: Polski Lwów zasypiał tej nocy spokojnie, nie przeczuwając nawet, że oddziały ruskie, choć początkowo trwożliwie i niepewnie, już rozpełzły się po Lwowie.

  1. Pierwsze potyczki

    Powracający tuż po północy do domu por. Ludwik Baar został na ul. Sykstuskiej (dziś Doroszenki) zatrzymany przez żandarma-Ukraińca, który wziął Polaka za swego rodaka (Baar mówił bardzo dobrze po rusińsku) i zdziwił się, że nic nie wie o stanie podwyższonego pogotowia, jaki ogłoszono na tę noc i rozkazie poobstawiania patrolami newralgicznych punktów w centrum miasta. Na zakończenie poradził Baarowi przypięcie żółto-niebieskich wstążek do munduru. Ludwik Baar długo nie mógł zasnąć i w końcu, nie chcąc budzić rodziców, po długich wahaniach odłożył kwestię wyjaśnienia tej sytuacji do rana. 

    W tym samym czasie do bramy koszar 15 Pułku Piechoty Austro-Węgierskiej przy ul. Kurkowej (ob. Łysenki) podszedł wraz ze swym patrolem żandarmerii plutonowy i harcmistrz, 23-letni Andrzej Battaglia. Są dwie wersje tego fatalnego dla niego w skutkach wydarzenia. Według pierwszej (mało prawdopodobnej) miał on zamiar uwolnić zamkniętych tu polskich żołnierzy. Tylko skąd miałby się o nich dowiedzieć, skoro nikt jeszcze nie miał żadnych informacji o zamachu? Ukraińcy przecież zajęli się internowaniem naszych godzinę lub dwie później. Druga wersja jest taka, że Battaglia z własnej inicjatywy podjął się – z grupą starszych harcerzy-ochotników – zdobycia sporej ilości zmagazynowanej tu broni. Po sforsowaniu bramy został śmiertelnie postrzelony w brzuch przez ukraińskiego żołnierza. Pozostali uczestnicy akcji uciekli. Ukraińcy sami odwieźli go do szpitala wojskowego na Łyczakowie, gdzie po ciężkich cierpieniach zmarł 5 listopada. Był to początkowy okres, gdy obie strony zachowywały się jeszcze wobec wroga po rycersku. Battaglia został pośmiertnie awansowany do stopnia podporucznika i odznaczony Krzyżem Orderu Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Po ekshumacji z grobowca rodzinnego spoczął w katakumbach Panteonu Orląt jako pierwsza ofiara Obrony Lwowa. 

    Około godziny trzeciej obudzono generał-gubernatora Karla von Huyna, aby zawiadomić go o objęciu władzy w Galicji Wschodniej i we Lwowie przez Ukraińską Radę Narodową. Gubernator podobno natychmiast złożył dymisję i przekazał swe kompetencje Wołodymyrowi Decykewyczowi wiceprzewodniczącemu Namiestnictwa we Lwowie i jednocześnie członkowi Ukraińskiej Rady Narodowej. Dycykewycz podpisał przygotowany wcześniej dokument o przekazaniu wszystkich obiektów wojskowych we Lwowie pod dowództwo ukraińskie.   

    Pierwszymi cywilami, którzy zauważyli niepokojące wydarzenia, byli cmentarni handlarze, rozkładający swe stoiska przy nekropoliach. Kolejnymi byli gazeciarze, których niepokoiło dość agresywne zachowanie żandarmów przeganiających ich z miejsca na miejsce. Wszyscy byli zaskoczeni, tym bardziej, że w porannych i popołudniowych wydaniach „Kuriera Lwowskiego” nie zamieszczono nawet najmniejszej wzmianki o ukraińskim zamachu. Wkrótce zresztą redakcja została opanowana i zamknięta (tak jak i pozostałe polskie redakcje) przez Ukraińców.


  2. 1 listopada

    Wstawał mglisty, ponury dzień. Stanowczo nieprzypadkowo ten dzień, gdy nikt nie myśli o walce, został wybrany przez Ukraińców. Mało narodów świata, tak jak Polacy, przywiązuje wagę do pamięci i spotkań u grobów tych, którzy jak mówią górale „z nami się minęli”. A poza tym listopad to niebezpieczna dla Polaków pora. Zaczęło się to wczoraj – tak wczoraj z wieczora. Od czego się zaczęło – i co to się stało? Liście spadły, tak drogę zaścieliły całą – mówi wielki książę Konstanty w „Nocy Listopadowej” Stanisława Wyspiańskiego. 

    Żołnierze (z przypiętymi do mundurów żółto-niebieskimi kokardami i ci w cywilnych ubraniach z opaskami w tych kolorach) jeździli po Lwowie ogromnie hałaśliwymi samochodami ciężarowymi. Wszyscy zachowywali się buńczucznie i agresywnie. Wśród Polaków zaś zaczęto odmieniać w rozmaitych konfiguracjach słowo „zamach”.

    Ten czas wspomina m.in. Zofia Romanowiczówna w swym „Dzienniku lwowskim”
    Od wczesnych godzin rannych na ulicach miasta wtykano mieszkańcom do rąk specjalne, dwujęzyczne, bezpłatne wydanie gazety „Diło”. Podawało treść obwieszczeń informujących o zasadach wprowadzanego właśnie stanu wojennego (godzina policyjna od piątej wieczorem), o powstaniu państwa ukraińskiego, którego najwyższą władzą (ustawodawczą i wykonawczą) jest Ukraińska Rada Narodowa. Lwów został ogłoszony stolicą. 

    Poranek 1 listopada wspominał także kapitan Roman Rogoziński.

    Pierwsze informacje o ukraińskich działaniach dotarły do przywódców polskich organizacji konspiracyjnych około piątej nad ranem. Już między godziną siódmą a ósmą w domu akademickim przy ul. Łozińskiego 7 zaczęli zbierać się oficerowie legionowi oraz peowiaccy. W cywilnych ubraniach (na wszelki wypadek) stawili się m.in. por. Kazimierz Świtalski, por. Antoni Jakubski, kpt. Władysław Rożen, pchor. Mieczysław Selzer-Sieleski, kpt. Karol Baczyński, kpt. Czesław Mączyński, por. Ludwik de Laveaux (inicjator zebrania, choć bardzo tego dnia przeziębiony), por. Adam Ajdukiewicz, mjr Marceli Śniadowski (senior grupy), kpt. Bronisław Pieracki (bliski współpracownik J. Piłsudskiego, już w czerwcu 1934 roku doszedł do rangi ministra spraw wewnętrznych). Byli też inni. Po godzinie ósmej obie grupy połączyły się i przeniosły do prywatnego mieszkania dr Wechslera przy ul. Fredry 3. Dalszy ciąg zebrania, gdyby nie tragiczny wymiar sytuacji, można by nazwać groteską. To jedna z ilustracji naszego polskiego piekiełka. Dokładny przebieg zdarzeń znamy z relacji ppor. Adama Próchnika, również uczestnika zebrania.

    Ostatecznie naczelne dowództwo powierzono kpt. Czesławowi Mączyńskiemu. Pierwszym, który ogłosił podporządkowanie się nowemu dowódcy, był legionista kpt. Mieczysław Boruta-Spiechowicz. Jednocześnie przedstawił swój plan działań przyjęty przez zebranych przez aklamację.

    Zastępcą Mączyńskiego i szefem sztabu Naczelnej Komendy Wojsk Polskich we Lwowie dla zażegnania rysującego się kolejnego konfliktu wybrano por. Stanisława Łapińskiego-Nilskiego z Polskiej Organizacji Wojskowej, a stanowiska zastępców szefa sztabu objęli Stanisław Bac i Stanisław Widomski z Polskich Kadr Wojskowych. Oficerem do specjalnych poruczeń został por. Ludwik de Laveaux. Referatem sanitarnym zarządzał prof. dr Lesław Węgrzynowski, a technicznym – prof. Tadeusz Kudelski (dziad słynnego potem Tadeusza – wynalazcy i producenta znakomitych magnetofonów reporterskich i studyjnych). Nie zapomniano o referacie propagandowo-prasowym, którego szefem został Wacław Mejman. Gazetki ulotne redagował Henryk Hescheles (ojciec Mariana Hemara). Niestety doświadczonych oficerów, najmocniej związanych z obozem piłsudczyków, pominięto przy nominacjach. Byli między nimi seniorzy korpusu oficerskiego: mjr Marceli Świtalski i kpt. Władysław Rosen. 

    Komendant Mączyński przedstawił koncepcję walki o odzyskanie miasta, opartą na wytypowanych przez siebie punktach oporu. Komendę Miasta ulokował przy ul. Grunwaldzkiej 4.

    Jednocześnie polscy politycy (Tadeusz Cieński, Leonard Stahl, Edward Dubanowicz) powołali Polski Komitet Narodowy z Władysławem Stesłowiczem jako przewodniczącym. PKN uznał Naczelną Komendę za najwyższy organ dowodzenia, kpt. Mączyński zaś zobowiązał się traktować Polski Komitet Narodowy jako najwyższą polityczną i administracyjną władzę polską w mieście. O swoim istnieniu PKN oficjalnie poinformował mieszkańców miasta wydając odezwę „Do ludności Lwowa”, w której stwierdził również, iż mianował Naczelną Komendę, oraz wezwał całą ludność męską polską, cywilną i wojskową, aby bezzwłocznie zgłaszała się do szeregów polskich.

    W związku z chorobą porucznika de Laveaux mobilizacja w POW przebiegała dość kulawo. Zbierająca się w domu akademickim kompania studencka bezskutecznie oczekiwała na rozkazy. Jej dowódca pchor. Mieczysław Selzer-Sieleski jedynie część żołnierzy skierował do ochrony Naczelnej Komendy, pozostałych (czyli większość ochotników) z braku broni musiał odesłać do domów. W efekcie część żołnierzy kompanii studenckiej dopiero następnego dnia na własną rękę włączyła się do walk.

    1 listopada po południu odbyły się też pierwsze zbiórki drużyn harcerskich zarządzone przez Komendę Hufca.
    Kapitan Zdzisław Tatar-Trześniowski, któremu znienacka doniesiono o zamachu, zarządził zbiórkę swych żołnierzy w szkole im. Henryka Sienkiewicza przy ul. Polnej i nakazał przegląd broni. Było bardzo źle. Okazało się, że obrońcy dysponują zaledwie dziewiętnastoma przestarzałymi jednostrzałowymi karabinami Werndla i siedmioma rewolwerami. Jeszcze gorzej było z amunicją. Wypadało po kilka naboi na karabin czy pistolet. Rozpoczęła się o nie niemal walka! Nie pomagały błagania i prośby. Najlepsi strzelcy dostali po 15, pozostali po 5 sztuk. Tymczasem zaczęli napływać i starsi, i młodsi. Wielu z ciekawości – z głośnymi bądź wypisanymi na twarzach pytaniami, co będzie dalej? Jednak wszystkim towarzyszyło jedno przesłanie. Lepiej zginąć niż oddać szkołę Ukraińcom.

    Około dziesiątej rano zamachowcy podeszli pod szkołę, nie spodziewając się zorganizowanej obrony. Z okien szkoły padły strzały. Napastnicy chwilowo cofnęli się, by przygotować prawdziwy szturm poprzedzony ostrzałem z ciężkich karabinów maszynowych. 

    W tym czasie ppor. Tadeusz Feldstein (Felsztyn) razem z dwunastoma ubranymi po cywilnemu ochotnikami, przez nikogo niezatrzymywany wszedł do Dzielnicowej Komendy Policji przy ul. Gródeckiej. Tu, po krótkiej walce wręcz, zabrali siedem karabinów, cztery pistolety i spory zapas amunicji. Czterej polscy policjanci, przetrzymywani przez Ukraińców w areszcie, dołączyli do grupy. Ukraińców rozbrojono i ich z kolei zamknięto w areszcie zabierając klucze. Następnie cała grupa udała się na Dworzec Czerniowiecki, gdzie Ukraińcy rozładowywali jeden z transportów broni i amunicji. Tu w trakcie starcia jeden z Polaków został poważnie ranny, a drugi zabity, ale zdobyto znaczną partię uzbrojenia, która natychmiast się przydała. Zabitym był żydowski, dziesięcioletni czeladnik Pysik Szameit. Pochowany został na starym kirkucie, który w czasie ostatniej wojny unicestwili Niemcy. Feldstein, kierując się w stronę Szkoły Sienkiewicza, nakazał atak na tyły szturmujących ją Ukraińców. Zaskoczeni napastnicy zostali chwilowo rozproszeni. 

    Podchorąży Ludwik Wasilewski zorganizował punkt oporu w Domu Techników przy Issakowicza (ob. Horbaczewskiego) z obsadą złożoną głównie z ochotników – studentów Politechniki Lwowskiej. Zdobyli oni broń atakując czym popadnie (głównie ciupagami, nartami, kijkami i czekanami wiszącymi na ścianach studenckiego klubu górskiego) skład broni przy ambulatorium wojskowym mieszczącym się obok Politechniki. Akcją dowodził inż. Witold Zaborowski, a całą grupę do Domu Techników skierował potem prof. Ignacy Mościcki (późniejszy prezydent RP). Wszyscy trzej jego synowie brali udział w Obronie Lwowa, także i w tej brawurowej akcji.
    Wieczorem w Domu Techników znajdowało się ponad dwustu ochotników, a co drugi z nich posiadał już zdobyczną broń palną. W czasie pierwszych walk zginął jeden z najmłodszych Obrońców Lwowa, dwunastoletni Jan Dufrat.

    Niedaleko kolejnej reduty, szkoły im. Stanisława Konarskiego przy placu Bilczewskiego, Ukraińcy dokonali szeregu prowokacji. Przede wszystkim zaczęli strzelać ponad głowami wiernych wychodzących po mszy z kościoła św. Elżbiety. Ksiądz wikary Romuald Chłopecki, który zachowywał dotąd neutralność i apelował o pojednanie, po południowej mszy zaoferował obrońcom pomoc. Zezwolił urządzić w kościele szpital, a w zakrystii prowizoryczny arsenał, gdzie znoszono zdobyczną broń. Warto zajrzeć do jego wspomnień przechowywanych w archiwum Towarzystwa Badania Historii Obrony Lwowa.
    Na ul. Sapiehy (dziś Bandery) miało miejsce znamienne wydarzenie. Podchorąży Górecki, udający się do Szkoły Sienkiewicza, zauważył biegnącego z karabinem Ukraińca. Przyczaił się i silnym uderzeniem pięści powalił go na ziemię. Miał dodatkowy powód – pół godziny wcześniej został rozbrojony przez agresywny ukraiński patrol. Doskonale mówił po niemiecku, więc udawał Austriaka i dlatego nie został zatrzymany. Teraz, gdy chował do kabury rewolwer, ktoś zaczął szarpać go za wiszący na plecach karabin. Błyskawicznie się odwrócił i chciał zadać cios, ale zobaczył przed sobą kilkunastoletniego chłopca, który ze łzami w oczach błagał:

    – Panie oficerze, to ja z kolegami go goniłem, to nam się należy ten karabin i pistolet, proszę nam go oddać, bo śpieszymy się na zbiórkę...

    Rzeczywiście, zza węgła wyłoniła się grupa malców z kijami w dłoniach. Wzruszony tym apelem podchorąży oddał im karabin i w ten sposób w ciągu niecałej godziny po raz drugi został rozbrojony.

    Gdy dotarł na miejsce, dostał rozkaz dowodzenia grupą siedemnastu ochotników czekających na niego w kościele św. Elżbiety. Razem z nimi w pralni Fleischa przy św. Marcina rozbroił kolejną grupę żołnierzy ukraińskich. Podobnie działo się w rzeźni miejskiej, gdzie Ukraińcy przybyli rekwirować mięso. Rzeźnicy krwawo pokonali napastników za pomocą swoich narzędzi pracy. Teraz bardzo się obawiali konsekwencji swego czynu i ze strachem wyglądali, czy nie zbliża się kolejny ukraiński patrol. Przygotowani na najgorsze dość mocno nalegali na podchorążego, by ich przyjął do swego oddziału. 

    W czasie powrotu z akcji w grupie powiększonej o wyżej wspomnianych rzeźników, Górecki ponownie napotkał znajomych, jakże charakterystycznych wyrostków. Ze śmiechem zawołał:

    – Tym razem nie dam się rozbroić, bo nas jest więcej!

    – A dokąd idziecie? – zapytał młodociany przywódca. – Mamy karabin i pistolet, możemy iść z wami?

    Górecki zabrał ze sobą kolejnych ochotników. Chłopcem tym był ponoć Antoś Petrykiewicz, uczeń II klasy gimnazjum, najmłodszy (symbolicznie) Obrońca Lwowa i najmłodszy kawaler Orderu Virtuti Militari. Został ciężko ranny w walkach na Persenkówce w czasie drugiej obrony i umarł z ran w szpitalu 16 stycznia 1919 roku. 

    Późnym popołudniem zwołano zebranie w siedzibie „Sokoła Macierzy” prowadzone przez przybyłego właśnie do miasta kpt. Wita Sulimirskiego. Sformował on oddział zdolny do obrony gmachu, utworzył komórkę kurierską pod kierownictwem dr Marii Opieńskiej i wywiadowczą podporządkowaną dr. Lucjanowi Szporowi. Wieczorem kpt. Sulimirski podporządkował się Naczelnej Komendzie i przekształcił podległą mu placówkę w ośrodek mobilizacyjny. Miał, zgodnie z rozkazami kpt. Mączyńskiego, wysyłać ochotników do zachodniej części miasta. Z powodu braku broni większość z nich odsyłano do domów. Tylko upartych, uzbrojonych we własną broń białą i myśliwską zatrzymywano. 

    Już po południu Ukraińcy zdali sobie sprawę z faktu, że chociaż opanowali wiele znaczących obiektów w mieście, nie są przez mieszkańców traktowani jak gospodarze. Jak spod ziemi pojawiały się spontanicznie organizowane oddziały polskie, atakujące zarówno żołnierzy, jak i cywilów noszących kokardy w ukraińskich barwach narodowych. Najczęściej skutecznie Ukraińców rozbrajające. 

    Jednocześnie Polacy, pod przewodnictwem marszałka Stanisława Niezabitowskiego, wystąpili z propozycją rozmów. Skończyły się błyskawicznie fiaskiem. Ukraińcy zażądali bowiem uznania państwa ukraińskiego ze stolicą we Lwowie i oddelegowania przedstawicieli społeczeństwa polskiego do URN w zamian za dość mglistą obietnicę autonomii dla polskiej społeczności. Polacy w odpowiedzi zapewnili Ukraińców o planowanej autonomii i odpowiedniej ilości mandatów do Sejmu RP. Jedyne, co się częściowo udało uzgodnić, to tekst odezwy „Do ludności miasta Lwowa”, wzywający walczących do zaprzestania rozlewu krwi. Częściowo, bo odezwę podpisali jedynie cywilni uczestnicy spotkania, zaś wojskowi po obu stronach odmówili jej autoryzacji. Ponadto Dmytro Witowski wprowadził w mieście stan wojenny. Zapowiedziano rewizje w mieszkaniach oraz oddanie pod sąd polowy lokatorów, u których zostanie odnaleziona broń. Zagroził także, iż wprowadzi ostrzejsze represje. Co dziesiąty mężczyzna z budynku, z którego padł choć jeden strzał, miał zostać rozstrzelany.

    Samorzutnie powstała kolejna reduta obrony – pododcinek Kraszewskiego na tyłach ul. Sykstuskiej wspomagający ataki na Pocztę Główną i gmach Sejmu. 

    Około 21.00 Polacy podkradli się pod Dworzec Główny. Zaskoczeni Ukraińcy dali się szybko rozbroić. Jeńcy zeznali, że ukraiński komendant dworca uciekł ze swoim adiutantem lokomotywą w stronę dworca na Podzamczu. Gdy obrońcy wpadli do sal biurowych na piętrze, zobaczyli pracujące tam dalekopisy i depesze – głównie z Krakowa i Warszawy – z pełnymi zaniepokojenia pytaniami, co się dzieje. Uwolniono zamkniętego w gabinecie, związanego i zakneblowanego austriackiego komendanta dworca, mjr. Enderssa, lecz ten zamiast być wdzięczny, zaczął krzyczeć i nakazał Polakom natychmiast opuścić Dworzec Główny, pod groźbą postawienia przed sądem wojennym. Zakneblowano go ponownie i związanego przetransportowano do służbowego wagonu stojącego na bocznym torze pociągu. Razem z rodziną i innymi urzędnikami austriackimi wyjechał nazajutrz w kierunku Wiednia. 

    W godzinach wieczornych ukonstytuował się Żydowski Komitet Bezpieczeństwa, który utworzyli m.in.: Juliusz Eisler, Leon Reich i David Schroeiber. Członkowie komitetu odrzucili propozycję URN wejścia w jej skład, lecz W. Bruner w imieniu Niezależnej Młodzieżówki Syjonistycznej wydał oświadczenie, w którym napisał między innymi: Uznajemy jedyne i niezbywalne prawo Narodu Ukraińskiego do Lwowa, Przemyśla i innych miast. Powołano milicję żydowską pod dowództwem Juliusza Eislera, otwarcie współpracującą z Ukraińcami. Jej uzbrojone posterunki zajęły tereny przedmieść: Janowskiego, Żółkiewskiego, Kleparowa, oraz ulice: Boimów, Wałową, Serbską i okolice. Nie ulega wątpliwości, że milicja stanowiła poważną siłę militarną, liczącą prawie 300 uzbrojonych funkcjonariuszy i ściśle współpracującą z Ukraińcami. Jednak większość lwowskich Żydów, uznając się za Polaków wyznania mojżeszowego, sprzeciwiała się współpracy z Ukraińcami, a część żydowskiej inteligencji wystosowała nawet protest w tej sprawie do Polskiego Komitetu Narodowego. 

    Temat żydowskiej milicji daje asumpt do opisania kwestii utrzymania porządku w czasie Obrony Lwowa po stronie polskiej. 
  3. 2 listopada

    2 listopada od rana toczono ciężkie walki o Dworzec Główny. Ukraińcy, chcąc zablokować Polakom dostęp do broni, starali się za wszelką cenę go odzyskać. Dworzec częściowo padł, bo przybył tu pierwszy pociąg z uzbrojonymi po zęby batalionami Strzelców Siczowych. 

    Grupa por. Ludwika Wasilewskiego dość śmiałym nadrannym atakiem opanowała ułańskie koszary na Wulce. Zdobyto kilkadziesiąt ułańskich karabinków i tyle samo broni białej. Broń przydała się prawie natychmiast, bo trzeba było odeprzeć ataki zaalarmowanych droga radiową Ukraińców. 

    Atak na Pocztę Główną od ul. Słowackiego został uwieńczony częściowym powodzeniem. Polacy opanowali parter. Zaraz potem padła ukraińska Komenda Policji przy ul. Mickiewicza. Nie bacząc na silny ostrzał, kobiety, mieszkanki okolicznych domów, przyniosły obrońcom kanapki i herbatę. Pierwsza próba zdobycia gmachu Sejmu została okupiona bolesnymi stratami (głównie wśród ochotników – studentów i gimnazjalistów). Kilkudziesięciu zabitych chłopców zasłało alejki w Parku Jezuickim. Zaraz potem obie strony zawarły krótki rozejm, który pozwolił zebrać ciała zabitych oraz odprowadzić rannych do punktów sanitarnych. Jedyną wadą tego zawieszenia broni było kolejne wstrzymanie ataku na Cytadelę. A szkoda, bo tego dnia nastąpiło tam przegrupowanie sił w związku z przybyciem wzmocnień w postaci kolejnych oddziałów Strzelców Siczowych. Ale tak naprawdę ci żołnierze – głównie Hucułowie – nie rwali się do walki w mieście.

    Walki w Parku Jezuickim nie miały na celu wyłącznie atakowania gmachu sejmowego (późniejszego Uniwersytetu). Toczyła się tu również – z wielkim udziałem Orląt – krwawa batalia w ramach tzw. pododcinka Kraszewskiego (od nazwy sąsiedniej ulicy). Wspominał ją m.in. podchorąży Otto Bisanz.
    Po południu tego dnia, po krótkiej acz bezlitosnej walce, zdobyto lotnisko na Lewandówce. Piloci, porucznicy Janusz de Beaurain, Stefan Bastyr, Stefan Stec i Władysław Toruń, postanowili stworzyć tu mini-brygadę lotniczą. Przy wydatnej pomocy kolejarzy z okolicznych warsztatów przystąpiono do naprawy czterech uszkodzonych maszyn. 

    Walki zbliżyły się do wzgórza św. Jura, bo obrońcy z Domu Techników śmiałym kontratakiem opanowali gmach pobliskiej Politechniki. Wkrótce powstał tam lazaret wojenny. Rozochoceni tym powodzeniem ochotnicy zdobyli remizę na rogu Pełczyńskiej i Wuleckiej, rozbrajając kilku Ukraińców.

    Przerażające wydarzenie miało miejsce na ul. Kopernika (tuż przy Ossolińskich – dziś Stefanyka). Cały Lwów mówił o tym tak głośno, że znalazło ślad we wspomnieniach Józefa Wittlina „Mój Lwów”.
  4. 3 listopada

    W niedzielę 3 listopada grupa ochotników otrzymała rozkaz obrony Szkoły Kadeckiej. Przedtem kilku legionistów przeszukało pomieszczenia i znalazło kilku Ukraińców podających się za Austriaków. Tyle, że nie mówili po niemiecku. Byli to dezerterzy niechcący brać udziału w walkach. Zamknięto ich w piwnicach. 

    Opanowano dolną cześć ul. Sapiehy i utworzono punkt oporu w Szkole Marii Magdaleny (zainstaluje się tu wkrótce sztab dowódczy utworzonego II Odcinka Obrony).
  5. 4 listopada

    Nazajutrz żołnierze por. Romana Abrahama opanowali rejon Góry Stracenia, punktu strategicznego dla centrum miasta. Nazwa miejsca wzięła się stąd, że w 1847 r. stracono tutaj na szubienicy dwóch młodych polskich patriotów – Teofila Wiśniowskiego i Józefa Kapuścińskiego. Jednym z najodważniej walczących tu po stronie polskiej był Ukrainiec – Gregorij Panko, który padł śmiertelnie ugodzony kulą już 3 listopada. Miał 15 lat. Ukraińcy rozpoczęli intensywny ostrzał tego miejsca artylerią umieszczoną na Wysokim Zamku i Kopcu Unii Lubelskiej. Oddział por. Abrahama otrzymał nazwę „Straceńcy” i wyróżniał się naszywkami na patkach mundurów z czarną trupią czaszką i piszczelami. Większość oddziału byli to batiarzy – dzieci ulicy. Warto znów przytoczyć w tym miejscu fragment niezwykle emocjonalnych wspomnień Józefa Wittlina.

    Ale wówczas pośród „Straceńców” zabłysło również po raz pierwszy nazwisko innego późniejszego generała – ppor. Bernarda Monda, który został wkrótce mianowany dowódcą pododcinka Remiza-Cytadela. Mimo żydowskiego pochodzenia przeżył wojnę w oflagu w Murnau. Spoczął w 1957 roku na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. 

    Góra Stracenia poprzez swe położenie stanowiła, zarówno pod względem wojskowym, jak i propagandowym, dość ważny punkt na mapie miasta. Teren ten wcinał się sporym klinem w obszar opanowany przez siły ukraińskie. Zamachowcy nigdy się nie pogodzili z jego utratą, tym bardziej, że „polskie posiadanie” kompromitowało ich umiejętności dowódcze. Góra Stracenia znajdowała się w zasięgu ognia koszar Ferdynanda oraz artylerii na Wysokim Zamku i Kopcu Unii Lubelskiej. Tylko bezgranicznej brawurze „Straceńców” zawdzięczać można utrzymanie tego miejsca przez cały czas walk. Warto przeczytać kilka zdań na temat „Straceńców” skreślonych dłonią Romana Abrahama.
    Por. Wiktor Tkacz brawurowym atakiem opanował ukraińską placówkę przy ul. św. Marcina na Zamarstynowie. Rozbroił tam 28 Ukraińców. Jest to tym bardziej warte podkreślenia, że dokonał tego przy pomocy oddziału liczącego pięciu ludzi – w tym dwóch ochotników. Zachęceni powodzeniem zaatakowali potem pocztę na Zniesieniu, gdzie z kolei zabrali broń 18 nieprzyjaciołom. W obliczu ukraińskiego ataku dowódca zarządził pospieszny odwrót, ale wszystkich jeńców przyprowadził na polską stronę. Za obie akcje otrzymał Virtuti Militari. 

    Pierwszym miejscem, które w XX stuleciu określono mianem „Polskich Termopil”, była polska stacja telegraficzna na Kozielnikach obok Persenkówki. Nocą z 3 na 4 listopada uderzył na to miejsce batalion Strzelców Siczowych – ponad 200 żołnierzy. Zacięty bój trwał kilka godzin. Obrońców – głównie ochotników w wieku od 15 do 20 lat – było tylko dwudziestu. Dowodził nimi wspomniany już wcześniej kpt. Ludwik Kopeć. Polacy bronili się do ostatniego naboju. Ukraińcy, którzy wtargnęli, zastali 14 rannych. W uznaniu odwagi darowali im życie. 

    Komendant Mączyński podzielił linię Obrony Lwowa na odcinki, pododcinki i sektory.
  6. 5 listopada

    W nocy z 4 na 5 listopada miał miejsce groźny incydent na ul. Gródeckiej. Zaczęło się, gdy polski patrol zauważył dziwne ruchy w kamienicy pod numerem 33. Por. Adam Sochacki puścił przodem dwóch młodych chłopców. Już przed bramą jeden z nich padł z przestrzeloną głową, a drugi ciężko ranny, z raną w klatce piersiowej. Znajdujących się w kamienicy Ukraińców wspomagali strzelcy z pobliskich koszar Ferdynanda. Gdy Polacy ostrzelali okna kamienicy, ostrzał nieco ustał, gdyż strzelcy z koszar stracili orientację, gdzie która strona operuje. Por. Sochacki wykorzystał sytuację i nakazał wycofać się przez otwór w podwórzowym drewnianym parkanie. Poza jednym zabitym i jednym rannym nie poniesiono strat, ale i nie odniesiono sukcesu. Grupa przez ulicę Zamkniętą i Zygmuntowską przeszła do gmachu Dyrekcji Kolejowej przy pl. Gołuchowskich. Tu utworzono natychmiast kolejny ważny punkt oporu: Redutę Dyrekcja Kolejowa, choć początkowo nazwano to miejsce pododcinkiem Jur. Barykadowanie wejść i okien odbyło się bardzo sprawnie z pomocą licznie przybywających ochotników. Z górnych okien gmachu rozciągał się bardzo dobry widok, aż po Szpital Izraelicki. Zauważono swobodnie spacerujących po ul. Kazimierzowskiej żołnierzy ukraińskich. Por. Sochacki nakazał ostrzelać ulicę najlepszym strzelcom. Po stronie ukraińskiej padło wówczas kilkunastu zabitych i rannych. Obrońcy zastali w gmachu prezesa dyrekcji Karola Selzera, jego żonę Marię i inż. Ludwika Moskwę. Wszyscy odmówili opuszczenia placówki, gdzie mieli służbowe mieszkania, i zadeklarowali pracę pomocniczą. Dzięki temu młodzi obrońcy otrzymywali w miarę możliwości herbatę i ciepłe posiłki. 

    Strzelcy Siczowi wściekle zaatakowali część Dworca Głównego zajmowanego przez Polaków. Opanowali zaplecze restauracji, gdzie znaleźli duże ilości wódki. Chcąc uczcić sukces upili się do nieprzytomności i zaprószyli ogień. Dowódcy walczących stron zawarli chwilowy rozejm, a żołnierze polscy i ukraińscy wspólnie ugasili pożar. Został ustalony prowizoryczny podział dworca na strefy, a przeciwnicy prezentowali wobec siebie rycerską postawę. Niestety nie wszędzie tak było. Zresztą i tutaj po zakończeniu rozejmu zaczęło się piekło. W bezpośrednim starciu na bagnety zginął ulubieniec harcerzy pchor. Kolbuszowski (pochowany w grobie rodzinnym na Cmentarzu Łyczakowskim – grób został zniszczony po 1945 r.). Ukraińcy zdobyli główny westybul dworca. Peowiaczki, Maria Kossówna i Maria Herburtówna, obie wywodzące się ze starych książęcych rodów, zorganizowały w części biur kolejowych szpital polowy, w którego urządzaniu pomagali również lżej ranni Ukraińcy. Zgłosił się też ukraiński lekarz z żoną pielęgniarką, których przewrót zastał 1 listopada na dworcu. Nie udało się niestety ustalić ich nazwisk. 

    Nastąpił również mocny atak na Szkołę Kadecką. Ukraiński snajper zabił strzelców z gniazda karabinów maszynowych na strychu szkoły. Sytuacja była o tyle groźna, że obrońcom zaczęło brakować amunicji. W pewnym momencie zaległa „śmiertelna cisza”. Ukraińcy, bojąc się podstępu, również nie strzelali i nie ponawiali ataków. Tym bardziej, że ich ostatni atak został boleśnie zgaszony ostatnimi (o czym oczywiście nie wiedzieli Ukraińcy) granatami. Oczekiwanie przerwał turkot karabinów maszynowych. Okazało się, że Ukraińców zaatakował od tyłu oddział por. Wilhelma Starcka, nazywanego nie tylko przez podwładnych Kmicicem. 
    W godzinach popołudniowych grupa pijanych Strzelców Siczowych wpadła do restauracji hotelu „Esplanada” przy alei Legionów (ob. Bulwar Swobody). Pod pretekstem strzału, który miał paść jakoby z okna lokalu, wyciągnęli zza stolików sześciu mężczyzn i na oczach przerażonych kobiet oraz dzieci rozstrzelali ich pod ścianą hotelu. Po kilkunastu minutach przybył starszy rangą oficer, udzielił reprymendy sprawcom mordu i Ukraińcy opuścili hotel. Oszalałe z rozpaczy kobiety przy pomocy obsługi hotelu przeniosły ciała zamordowanych do restauracji. Nazajutrz pochowano ich na zapleczu budynku.

    Udało się natomiast odeprzeć atak Ukraińców na stację kolejową Kleparów. Kilku z nich dostało się do niewoli i wówczas okazało się, że są to Austriacy oddelegowani do ukraińskich oddziałów saperskich. Zostali rozbrojeni, rozebrani do bielizny i puszczeni wolno.

    Przed kościołem św. Elżbiety ponownie zgromadziła się spora grupa młodych ludzi ze zdobyczną bronią. Podporucznik Jarzębiński sformował z nich oddział, który zaatakował z marszu i opanował część ul. Gródeckiej. W restauracji Loscha (przy Bema 12) został ulokowany mały szpital polowy. Właściciel lokalu zobowiązał się żywić rannych za darmo. Na początek zaserwował solidny posiłek wszystkim pięćdziesięciu dwóm żołnierzom.

    Po ciężkich walkach zdobyto tereny wokół pływalni przy Wzgórzach Wuleckich Zlikwidowano tam gniazda ciężkich karabinów maszynowych. Jeniec wzięty do niewoli co chwila powtarzał: Wy tu Lachy dołho ne budyte, my was wyryżemo wsiech.

  7. 6 listopada

    Kolejne dni, choć okupione bolesnymi stratami, przynosiły wiele sukcesów. Pod Skniłowem (ówczesnym przedmieściem Lwowa) zdobyto kilka polowych armat. Nie było mowy o ich „oficjalnym” wwiezieniu do miasta. Zdecydowano się zrobić to inaczej, aczkolwiek też ze sporym ryzykiem. Rozmontowano, co można, ukryto na furmankach, a koła od armat zamieniono z kołami od wozów i pojechano w biały dzień, by nie wzbudzać podejrzeń. Woźnicami zostali miejscowi ochotnicy, doskonale mówiący po ukraińsku. Wkrótce transport dojechał na teren opanowany przez Polaków, nieopodal dworca, gdzie całość rozpakowano przy pomocy pracowników warsztatów kolejowych. Złożono dwie armaty, ale pojawił się inny poważny kłopot. W żadnym z magazynów amunicyjnych nie było do tych armat pocisków. Od czegóż jednak polska pomysłowość. Konkretnie pomysłowość Tadeusza Kuchara – piłkarza, olimpijczyka, ale wówczas, studenta Politechniki (studiował tam także jego brat Wacław). To on nakazał zbierać szmaty, ręczniki i inne tkaniny, moczyć je w oleju i okręcać nimi pociski mniejszego kalibru. Pakowano je do armat i ostrzeliwano ukraińskie pozycje. Musiał to robić tylko ze wspomnianym bratem, bo innych chętnych – z powodu wielkiego ryzyka przedsięwzięcia – nie było. Tak naprawdę ów artyleryjski ostrzał Ukraińcom uczynił mało szkody, ale miał niebagatelne znaczenie propagandowe. Ukraińcy, zaskoczeni pierwszego dnia tak łatwym opanowaniem miasta, coraz częściej doznawali bolesnego rozczarowania.

    A Polacy mieli dla nich jeszcze dużo niespodzianek. Jedna z nich był Konny Oddział Karabinów Maszynowych – „Lotna Maszynka”. Pomieszczono ich na folwarczku nieopodal Reduty – Szkoły Sienkiewicza. Dowodził nimi wachm. Tadeusz Bietkowski (po 1940 roku – Sybirak, przeszedł potem cały szlak z Armią Andersa, zmarł w 1977 roku w Szkocji).

    Zaczęto też organizować intendenturę. Przejęto dotychczasowy gmach austriackiej żandarmerii nieopodal Cytadeli na rogu Sapiehy i Kopernika (ob. Bandery i Kopernika). Dowodził tam Polak – mjr Józef Sas-Hoszowski (późniejszy dowódca Brygady Morskiej w Gdyni, zmarł tuż przed wybuchem II wojny światowej), który początkowo nie był zdecydowany, po której stronie się opowiedzieć. W końcu przedstawiono mu rozkaz Czesława Mączyńskiego na piśmie. Formalista Hoszowski zdecydował się odstąpić od austriackich zarządzeń i oddał się do dyspozycji Komendy Głównej przekazując klucze Tadeuszowi Cieńskiemu z Polskiego Komitetu Narodowego. Budynki przeszły pod komendę por. Adama Świeżawskiego, dowódcy pobliskiego Odcinka Marii Magdaleny.
    „Straceńcy” wraz z oddziałami dowodzonymi przez kpt. Karola Baczyńskiego (stryja poety, który urodzi się trzy lata po odzyskaniu niepodległości) przypuścili wielki atak na pozycje ukraińskie w kierunku Zamarstynowa, Zniesienia i Przedmieścia Żółkiewskiego poprzez Janowskie, Kleparów i Górę Stracenia. Atak trzeba było zatrzymać, by nie osłabiać obrony Dworca Towarowego i okolic lotniska na Lewandówce. Tamże drogę Ukraińcom zagradzała grupa kpt. Boruty-Spiechowicza. Zginęło w tych walkach ponad dwustu polskich żołnierzy. Pozycje udało się utrzymać, ale walki trwały tutaj aż do 18 listopada. Karol Baczyński, odznaczony za te działania Krzyżem Walecznych, widnieje na Liście Katyńskiej. Podobnie jak jego syn Zdzisław.

    Walki w gmachu Poczty Głównej zostały uwieńczone sukcesem, jednak Polacy byli praktycznie odcięci, gdyż sąsiednie kamienice zajęte były przez Ukraińców. Do tego udało się zamachowcom wzniecić groźny pożar w parterowej części gmachu ostrzelanej ładunkami zapalającymi oraz na poddaszu, gdzie przekradli się z sąsiadujących z pocztą zabudowań Seminarium Grekokatolickiego ukraińscy podpalacze. Trzeba było obsadzić strych kilkuosobową załogą. 

    Dzięki przesłaniającemu okolicę gęstemu dymowi udało się Polakom zamontować połączenie telefoniczne oraz przeciągnąć linę z poczty do budynku po przeciwnej stronie ulicy (Kraszewskiego 7). W zawieszonej na linie skrzynce przesyłano obrońcom poczty prowiant. Ukraińcy niestety urządzali sobie zawody strzeleckie do przesyłek. Polacy nie chcąc utracić jedzenia, wpadli na pomysł, by na skrzynce ustawiać odnalezione gdzieś popiersie Szewczenki. Nie pomogło. Por. Jan Dworski wspominał po latach: Ile nam zestrzeliły sukinkoty wspaniałych obiadów i śniadań, tego im do dzisiaj jeszcze niejeden z nas zapomnieć nie potrafi.

    Nie zawsze walki kończono sukcesem. Oto pod silnym naporem Polacy zmuszeni byli opuścić kamienice przy ul. Sykstuskiej 40 i 38. Ukraińcy zamontowali tam gniazda karabinów maszynowych. Padło kilku obrońców.

    Na tzw. Reducie Bema zawarto krótkotrwałe zawieszenie broni. Reduta nazywana początkowo Sektorem Bema od pobliskiej ulicy i placu, zaistniała 2 listopada, gdy pchor. Władysław Pachulicz z dwoma żołnierzami zajął skrzyżowanie Bema i Gródeckiej, skąd można było ostrzeliwać obszar pozostający w rękach ukraińskich. Wkrótce Polacy opanowali narożną kamienicę, która stała się początkiem kolejnego odcinka frontu w tej części Lwowa. Po przeciwległej stronie ulicy znajdowały się w rękach ukraińskich koszary arcyksięcia Ferdynanda.

    Nastąpił zmasowany atak regularnej armii na Dom Techników. Dokonały tego tzw. marszbataliony wycofane z frontu włoskiego. Napastnicy nie zdawali sobie sprawy ze szczupłości obrony, dlatego też wkrótce odstąpili powstrzymani ogniem karabinów maszynowych przybyłego na odsiecz lotnego oddziału „Wilków”. Zginęło jednak ponad trzydziestu obrońców wraz z bohaterskim porucznikiem Wiktorem Ślepowron-Kamieńskim na czele. Straszliwy to był dzień dla całej rodziny, bo polegli również jego młodsi bracia – Karol i Marcin. Wszyscy spoczęli na Cmentarzu Orląt. Mimo utrzymania pozycji zapanował ponury nastrój. Wśród obrońców znajdował się łącznik z Komendą Naczelną, por. Wacław Lipiński, który znakomicie zrelacjonował te dni we wspomnieniowej książce „Wśród lwowskich Orląt”.

    Zlikwidowano załogi ukraińskie w pralni Fleischa i fabryce obuwia „Gafota” na Żółkiewskiej (ob. Chmielnickiego). Nie udało się zdobyć silnie ufortyfikowanej Fabryki Wódek Baczewskich. A w walkach na Zamarstynowie po obu stronach dochodziło do okrucieństw. 

    6 listopada metropolita łaciński abp Józef Bilczewski (późniejszy święty, beatyfikowany przez Jana Pawła II) wysłał do metropolity grekokatolickiego abp. Andrzeja Szeptyckiego list.

    Odpowiedź z rezydencji na wzgórzu św. Jura nadeszła nazajutrz wieczorem.

    Jednocześnie pismo do unickiego metropolity wysłał komendant Mączyński. Znalazł się w nim zarzut, że księża greckokatoliccy nie dość, że nie przeciwstawiają się gwałtom Ukraińców, to w ich kazaniach dominuje podsycanie nienawiści do Polaków. Ten list pozostał bez odpowiedzi.

    6 listopada ukazał się także pierwszy numer dziennika „Pobudka”. Niestety, został on skonfiskowany na polecenie Cz. Mączyńskiego. Chodziło o bezprawny podtytuł, z którego wynikało, że pismo jest organem prasowym Naczelnej Komendy. W kolejnym wydaniu (następnego dnia) redakcja zamieściła przeprosiny i sprostowanie, podpisane przez red. naczelnego Ludwika Szczepańskiego, krakowianina przebywającego we Lwowie.

    Ukonstytuował się Komitet Bezpieczeństwa i Obrony Dobra Publicznego pod przewodnictwem Marcelego Chlamtacza. Było to cywilne ciało doradcze dla Naczelnej Komendy. Ale z inicjatywy tego gremium podpisano porozumienie z dowództwem milicji żydowskiej. Zarówno Polacy, jak i Żydzi zobowiązali się do traktowania wzajem swych sił jako neutralnych. Jak się wkrótce miało okazać milicja żydowska nie dotrzymała litery porozumienia i uzbrojona przez Ukraińców wspomagała ich w walce.

    Ponieważ coraz częściej w kwartałach opanowanych przez Ukraińców zbierały się grupy młodych ludzi – ochotników do sił polskich, Cz. Mączyński zezwolił na wykorzystywanie kanałów dla przeprowadzania ich na stronę polską. Był to precedens na skalę światową powtórzony za ponad dwie dekady w Powstaniu Warszawskim.

    Ulica Sapiehy (ob. Bandery), z dominującą przy niej bryłą Politechniki, stała się areną „popisów” gimnazjalistów i studenterii. Najgłośniej komentowano wydarzenie z 6 listopada, gdy około południa zapędziły się tu dwa austriackie (czytaj ukraińskie) samochody ciężarowe. Jeden udało się chłopcom zatrzymać, choć niestety dwóch w czasie szarpaniny z żołnierzami zostało śmiertelnie rannych. Ale pozostali z fasonem podjechali pod Szkołę Sienkiewicza. Tu obrońcy wpadli na pomysł, by samochód opancerzyć i zamontować na nim karabiny maszynowe. Zajęli się tym oczywiście kolejarze i umieścili trzy lub cztery gniazda cekaemów. W rezultacie samochód ważył prawie 5 ton, a nazwano go „Tankiem Piłsudskiego”. 

    Ukraińcy zorientowawszy się, że Polacy (głównie odważniejsi przedstawiciele inteligencji) spotykają się w kawiarniach – „Szkockiej” i „Romie” przy Akademickiej – wysyłali tam prowokatorów i szpicli. Skutkiem tego był donos na rodzinę Miechońskich zamieszkałą przy ul. Żółkiewskiego 88. Żandarmi ukraińscy przeprowadzili u nich rewizję i znaleźli magazyn broni. Wszystkich mieszkańców domu wyprowadzili na podwórko i rozstrzelali. Tragedię zrelacjonował 14-letni Marceli Miechoński, który ukrył się w komórce z węglem i był świadkiem śmierci dziadków, rodziców i starszej siostry.

  8. 7 listopada

    Nad ranem Polacy ponownie zaatakowali koszary arcyksięcia Ferdynanda, lecz opanowali jedynie magazyny żywności i stajnie wraz z kwaterami obsługujących je Węgrów. Ci nie stawiali oporu, dali się rozbroić, więc puszczono ich wolno. Niestety, któryś z Węgrów zapytany przez napotkanych Ukraińców, dlaczego paraduje po mieście bez broni, opowiedział im o zaistniałej sytuacji. Ukraińcy zainstalowali wówczas gniazdo ciężkich karabinów maszynowych na dzwonnicy kościoła św. Anny, skąd zaczęli ostrzeliwać zajęty przez Polaków kwartał koszar. Zginęło wówczas kilkunastu obrońców z por. Kułakowskim (pierwszym dowódcą Reduty Bema) na czele. Wśród poległych był 17-letni Władysław Marud, czeladnik ślusarski z Łyczakowa. Skutkiem tego ostrzału oraz silnego ataku Strzelców Siczowych „Bemacy” zostali niestety wyparci z części odcinka. Tutejsze boje doczekały się upamiętnienia w piosenkach batiarskich Lwowa.

    Trzeba dodać, że bałagan spowodował, iż polscy żołnierze na Wzgórzu św. Jura, widząc ostrzał koszar, byli przekonani o ataku na Ukraińców i również przyłączyli się do ostrzeliwania. Schwarzenberg-Czerny tak opisuje finał tego dnia. Chcąc odciągnąć uwagę Ukraińców od koszar, polecił zdobyć kamienicę na Kazimierzowskiej (ob. Gorodecka), gdzie mieścił się dość często nawiedzany przez brać batiarską szynk. Drugi powód akcji był bardziej prozaiczny – opanowany dwa dni wcześniej bar na rogu Janowskiej i Kleparowskiej został już całkowicie „wyczyszczony” z zapasów. Dowódca, chcąc zachęcić chłopaków do akcji dodał: Chyba wszystkim jednako gardło wyschło? Nie spodziewał się jednak takiej odpowiedzi:

    Atakować, komendancie, to frajer, tylko cały feler w tym, że najbliższy szynk na Kazimierzowskiej to Rozmusa, a to nasz chłop, fajny chłop, rozbić go szkoda, a ominąć – to drogi służbowej nie będzie. Odezwało się zatem złote serce batiara, a komendant zezwolił ominąć ten i zająć następny. Zdaje się „Pod capkiem”, bo obok była wytwórnia kozich serów i nieźle zajeżdżało. Unieszkodliwiono przy okazji biesiadujących tam kilku Ukraińców, a na dowód sukcesu wzięto wiele butelek wódki i duży gąsior wiśniowej nalewki dla komendanta. Niestety, dowódca musiał obejść się smakiem, bo gąsior został trafiony ukraińską kulą i pozostał w kawałkach na bruku ulicy wraz ze smakowitym płynem.

    Również 7 listopada przeprowadzono z Dyrekcji Kolejowej zbrojny wypad na pl. Smolki. Chodziło o odgonienie patroli ukraińskich, które podkradały się pod redutę i przez okna wrzucały wiązi granatów. Nie czyniło to strat w ludziach, ale nocne huki był nieznośne. Gorzej było na IV piętrze, gdzie miotacze min poczyniły szkody zagrażające stropom budynku. Również główne schody prowadzące na to piętro wisiały na włosku. Wielki zegar na narożnej wieżyczce został „wystrzelony”, umieszczono więc tam polskie gniazdo ciężkiego karabinu maszynowego. Ostrzeliwano stąd okolicę zadając Ukraińcom spore straty.


  9. 8 listopada

    Dość podejrzane dla obrońców było przybycie 8 listopada pociągu osobowego z Sambora. Ponieważ od kilku dni transport kolejowy zamarł, zdecydowano się sprawdzić, co to za precedens. I słusznie. „Cywilni pasażerowie” mieli w bagażach broń (pistolety i krótkie karabinki oraz granaty). Istny arsenał odkryto w wagonie pocztowym. Arogancko zachowującą się obsługę pociągu dość brutalnie przywołano do porządku, po czym skierowano do aresztu. Pasażerowie (mężczyźni) po konfiskacie bagaży zostali zamknięci w magazynach kolejowych.

    Dmytro Witowski uznał, że plan opanowania Lwowa wymyka mu się spod kontroli. Pod naciskiem niechętnych sobie osób złożył na ręce Kosta Lewickiego prośbę o dymisję. Sądząc z późniejszych opinii ukraińskich historyków, Witowski po cichu liczył na utrzymanie stanowiska. Ale prośba o dymisję została natychmiast przyjęta.

    Plan nowego dowódcy, Hnata Stefaniwa, polegał na zacieśnieniu okrążenia Lwowa i odcięciu miasta od jakiegokolwiek zaopatrzenia, choć głównie chodziło o niedopuszczenie odsieczy z zachodu. Dlatego główne uderzenie Ukraińcy skierowali na rejon Rzęsny Polskiej i Zimnej Wody. W rezultacie opanowali linię kolejową prowadzącą z Przemyśla. W dalszej kolejności opanowali także Zubrzę i Sokolniki. Nie spodziewali się jednak wypadu Orląt (wraz z kawalerzystami „Wilkami”) ze Szkoły Sienkiewicza. Upojeni niedawnym sukcesem, zaskoczeni, dali sobie odebrać Rudno i Rzęsnę. Ponadto wskutek fatalnego dowodzenia ponieśli spore straty na błoniach Kulparkowa. Nadziali się nieprzygotowanym atakiem na ogień gniazd polskich ciężkich karabinów maszynowych.
  10. 9 listopada

    Kilkudziesięcioosobowy oddział obrońców-ochotników wyruszył z Domu Techników do koszar wuleckich. Komendantem załogi tych koszar był por. Konstanty Dzieduszycki. Ochotnicy zostali przydzieleni do obrony ważnego odcinka koszar przy wiadukcie nad torami kolejowymi. Ich kwaterą stała się opuszczona miejscowa stajenka. W odległości jakichś 200 metrów znajdowało się ukraińskie gniazdo karabinów maszynowych. Przerażonych sytuacją ochotników zagrzewał do walki przydzielony im sierżant, dawny legionista, który nieustannie śpiewał legionowe pieśni i uczył ich chłopców. Którejś nocy pochwycono skradającego się potencjalnego jeńca. Jeńcem okazał się mieszkaniec podlwowskiej zagrody. Został napadnięty przez uzbrojoną bandę sąsiadów, którzy poranili jego żonę i dzieci, a na koniec spalili dom. Udało mu się ukryć rodzinę w bezpiecznym miejscu, a sam przekradał się do Lwowa, by wziąć udział w obronie. Okazał się świetnym strzelcem (tak naprawdę kłusownikiem, do czego się przyznał), a ponadto pomógł w zlokalizowaniu ukraińskich pozycji, które przechodząc omijał.

  11. 10 listopada

    10 listopada był dniem niezwykle mroźnym, ale słonecznym. Rano Ukraińcy po raz pierwszy zastosowali miotacze min. Ale było to jedynie przygotowanie niezwykle silnego ataku prowadzonego od strony nieistniejącego dziś, a nieopanowanego przez żadną ze stron Cmentarza Stryjskiego. Obrońcy znajdujący się na okolicznych pozycjach zostali odcięci od zaopatrzenia. Nieprzerwane dyżury strzelców oraz obsługujących zdobyczne karabiny maszynowe wydłużyły się do ponad 10 godzin. Do tego wszystkiego żołnierze nie otrzymywali wyżywienia. Ale stali dzielnie. Wzięty do niewoli Ukrainiec zdziwiony był obsadą polskiej linii liczącej „aż” 12 żołnierzy. Zaskoczony szczupłością obrony stwierdził, że odparła ona atak trzech kompanii Siczowych Strzelców. Dla przypomnienia – jedna kompania to od 60 do 90 żołnierzy.

    W obronie Szkoły Kadeckiej niezwykłą odwagą wykazały się trzy sanitariuszki (w tym dwie młode Żydówki). Gdy szczęśliwie nie miały nic do roboty, bo ranni byli opatrzeni, chwytały za karabiny. Były to Wanda Tynik, Elżbieta Blaustein i Józefa Jung. Kobiety, jak napisał jeden z obrońców, spełniały jeszcze inną ważna rolę.
    Również 9 listopada „Bemacy” przeprowadzili mocny kontratak na ulice: Grodecką, Piotra Skargi i Józefa Bema. Zdobyto dwie kamienice na narożu dwu pierwszych ulic, wybijając całkowicie ukraińską obsadę. Z jednym wyjątkiem – w składziku węgla znaleziono ukrytego siczowca, chor. Kohuta, którego wzięto do niewoli. Niestety w tej akcji poległa ochotniczka walcząca pod pseudonimem Józef Balzer. Nigdy nie poznano jej prawdziwego nazwiska. 

    W pogodny, mroźny poranek 10 listopada żołnierze złożyli przysięgę. W jednodniówce wydanej w 10. rocznicę Obrony Lwowa wspominali tę przysięgę czterej obrońcy – uczestnicy uroczystości w Szkole Sienkiewicza: Juliusz Petry, Stanisław Kupczyński, Józef Klink i Stanisław Maykowski.
    Tego dnia, w przeddzień abdykacji cesarza Wilhelma II, Józef Piłsudski został zwolniony z więzienia w Magdeburgu, a Wincenty Witos z kolei przybył do Krakowa, aby wziąć udział w ostatniej debacie na temat pomocy wojskowej dla Lwowa i Przemyśla. W Warszawie zarysowały się różnice zdań między gen. Tadeuszem Jordan-Rozwadowskim a Edwardem Rydzem-Śmigłym na temat kompetencji i wzajemnego podporządkowania.

    W obliczu poprzednich klęsk i na wieść o utracie Przemyśla Hnat Stefaniw postawił na zapobieganie złym nastrojom w armii. W tym celu polecił zaatakować wszędzie, gdzie można, polskie pozycje na obrzeżach miasta. Miało się to stać w porozumieniu z dwoma bateriami artylerii ustawionymi na Wysokim Zamku. Tyle że ukraiński kurier tam wysłany został przez Polaków przejęty. Znaleziono przy nim papiery, a w nich kierunki nakazanych ostrzeliwań. Sprawą postanowili się „zająć” lotnicy. Konkretnie Stefan Bastyr i Janusz de Beaurain. W odpowiednim czasie nadlecieli nad zamkowe baterie i je zbombardowali. Wywołali wielki popłoch, tym bardziej, że trafili i wysadzili skład amunicji. Potężny huk, który wstrząsnął Lwowem już wkrótce przerodził się w wybuch spontanicznego entuzjazmu mieszkańców.


  12. 11 listopada

    Nazajutrz na rozkaz komendanta Mączyńskiego pilot por. Stefan Stec i prof. Stanisław Stroński polecieli do Krakowa w sprawie przyśpieszenia odsieczy. Nie wiedziano, że już wyruszyła. Na samolocie był orzeł Habsburgów. Wprawdzie został zamalowany na biało-czerwono, ale ciągle w niektórych miejscach „wychodził” spod bieli. Porucznik Stec zdecydował wówczas namalować naprzemienną szachownicę w narodowych kolorach. Pomysł bardzo się spodobał. Szachownica stała się znakiem polskiego lotnictwa wojskowego. Niestety, nad Przemyślem otrzymali postrzał obok zbiornika paliwa. Samolot cudem nie eksplodował, bo przecież był wyciek paliwa. Musieli lądować. Uczynili to w Łańcucie, w alei przypałacowej, wywołując nie lada sensację. Obecny w pałacu Potocki nakazał jechać po pomoc. Znów pomogli kolejarze. Przygotowali specjalne uchwyty na lokomotywę, na której samolot dojechał do Krakowa-Płaszowa. Tam błyskawicznie wyremontowano podwozie.

    Stefan Stec wspominał później: Podczas ciężkich walk powietrznych na froncie włoskim nie doznawałem takich emocji, jak podczas tego niby lotu na lokomotywie.

    U por. Jerzego Schwarzenberga-Czernego (Reduta Bema) zjawiła się delegacja tzw. rady żołnierskiej. Przewodniczył jej niejaki Stanisław Mazur, który nie ukrywał swych komunistycznych zapatrywań. Żądał przekazania enigmatycznej radzie dowództwa odcinka. Oświadczył ponadto, że „jego żołnierze” będą walczyć o przekształcenie miasta we Lwowską Republikę Rad. Schwarzenberg słuchał tego zamurowany. Ale nim zdążył zareagować, dotychczasowi koledzy Mazura obezwładnili go i rozbroili. Osadzono go w areszcie. Wcześniej por. Schwarzenberg zdegradował komunistę i zerwał mu „dystynkcje” sierżanta. Sam buntownik obwołał się wcześniej porucznikiem. Niektórzy historycy piszą, że ten incydent spowodował, iż do „Bemaków” przylgnęło krzywdzące przezwisko „Czerwona Gwardia”. Etymologia tej nazwy jest jednak inna. Z polecenia komendanta Mączyńskiego obrońcy z Reduty Bema otrzymali czerwone opaski z numerami plutonów na rękawy i karminowe legitymacje. Zauważono bowiem, że Ukraińcy przebierają się czasem w polskie mundury. Pani Walicka, sygnująca w „Pobudce” swe felietony pseudonimem Legionista, napisała: Czerwień opasek Bemaków symbolizuje krew tak obficie przez nich na tej placówce przelewaną.

  13. 12 listopada

    Mieszkańców kamienic na tyłach Poczty Głównej obudziły wczesnym świtem odgłosy bicia młotami. Już myślano, że to zjawisko jak z kart „Trylogii” Sienkiewicza opisującego podkradanie się pod mury „górników”, co zakładali tam materiały wybuchowe. Jednak okazało się, że nie chodziło o wrogie zamiary. Nad neorenesansową tylną bramą poczty pyszniła się okazała tablica z wielkim napisem „Reduta Piłsudskiego”. Lwów już całkiem podniósł głowę, skoro nie zapominał, że fason musi być!

    Jednak nieopodal miały miejsce niepokojące zdarzenia. W czwartej bramie Dyrekcji Kolei od strony ul. Zygmuntowskiej wybuchła ukraińska bomba fosforowa. Gdy obrońcy gasili rozszerzający się pożar, Ukraińcy doszli do okien i poczęli wrzucać tam wiązki granatów. Po raz pierwszy zamajaczyło widmo poddania placówki. Tym bardziej, że była tam już duża grupa rannych. Jednak wówczas część najmłodszej załogi wypadła na podwórze od tyłu i ostrzelała całkowicie zaskoczonych akcją Ukraińców. Ten spontaniczny czyn ochotników całkowicie odwrócił sytuację. Napastnicy wycofali się ze stratami. W świetny nastrój wprowadzały miejscowych obrońców wymyślne i kwieciste przekleństwa chorążego Graybnera, który ze swą „maszynką” nie mógł znaleźć miejsca, gdzie mógłby wytrzymać dłużej niż dwie minuty. Wszędzie był narażony na ostrzał idący z Góry Zamkowej. Pewnego razu, doprowadzony do pasji z powodu zawalenia się na niego fragmentu sufitu, zaczął w kierunku nacierających Ukraińców rzucać fragmentami mebli. Zaskoczeni napastnicy przystanęli i większość z nich kosztowało to życie. Padł oficer w mundurze austriackim. W ten sposób nieopanowanie jednego z żołnierzy przysłużyło się obronie.

    Porucznik Stefan Stec poleciał ochotniczo do Warszawy. Przyjął go Naczelnik. W czasie spotkania Józef Piłsudski otrzymał depeszę. Donoszono w niej, że koledzy por. Steca – ppor. Toruń i ppor. Bogusz – obrzucili granatami punkt koncentracyjny Ukraińców na Chodorkowie. To właśnie wówczas Stec przedstawił Naczelnikowi propozycję przyjęcia szachownicy jako godła polskiego lotnictwa. Pomysł ten już uprzednio zyskał akceptację we Lwowie i w Krakowie.  

    Natomiast por. pilot Stefan Bastyr wraz z doktorem Franciszkiem Strzelczykiem (tym samym, który tworzył wówczas kasy zapomogowo-pożyczkowe) zjawili się w Krakowie. Mieli stąd wrócić kolejnym wyremontowanym samolotem wojskowym. Naczelnik Państwa polecił im zabrać z powrotem do Lwowa płk. Władysława Sikorskiego, by ten wspomógł dowodzenie obroną. Niestety samolot za Przemyślem dostał kilka postrzałów. Wystraszony Sikorski polecił Bastyrowi natychmiast lądować i pozostał w Jarosławiu, po raz pierwszy (acz nie ostatni w swej karierze) sprzeciwiając się rozkazom Józefa Piłsudskiego. Inna sprawa, że owa lotnicza fobia późniejszego Naczelnego Wodza znalazła po dekadach swe tragiczne uzasadnienie.  

    Trwał zmasowany atak ukraiński na Zamarstynów. Heroiczną walecznością wyróżnili się pchor. Stanisław Riedl ze słynnej lwowskiej rodziny kupieckiej (zginie w starciu pod Skniłowem 11 lutego 1919 r.) i plut. Juliusz Prokop, który poległ teraz w starciu na bagnety. Na ul. Zyblikiewicza Ukraińcy bestialsko zamordowali właściciela fabryki Jana Lintnera. Stało się to na skutek donosu, że jego trzej synowie walczą po polskiej stronie.

    Na Podzamczu Ukraińcy rozstrzelali wziętych do niewoli ośmiu studentów z Legii Akademickiej z Warszawy. Wobec nasilającego się barbarzyństwa, Komendant Mączyński wysłał do metropolity Szeptyckiego i dowództwa ukraińskiego pisma, w których ostrzegał, że nie zapanuje nad złością i chęcią odwetu u swoich żołnierzy. Listy nie doczekały się oczywiście odpowiedzi

  14. 14 listopada

    14 listopada Ukraińcy po przełamaniu obrony opanowali Zamarstynów i podeszli do podnóży Góry Stracenia, atakując kolejne wzgórze na tyłach starego kirkutu (zniszczonego przez Niemców w czasie II wojny). Po południu „Straceńcy” Abrahama kontratakowali i wyparli Ukraińców poza tory kolejowe. 

    Późnym wieczorem podjęto próbę wysadzenia obmurowań koszar Ferdynanda. Kanałami transportowano ładunki dynamitu. Niestety, ktoś źle wyliczył odległość i potężna eksplozja miała miejsce pod placem apelowym koszar. Miało to jednak dobrą stronę, bo wśród Ukraińców wybuchła panika. Wkrótce jednak podpisano dwudniowe zawieszenie broni. Polacy musieli wycofać z koszar swoje siły. Tutejszy zbrojny wysiłek poszedł więc na marne.

    W Warszawie w tym czasie uaktywnili się komuniści. W wydanym tego dnia oświadczeniu zarzucili Naczelnikowi: prowadzenie i wspomaganie morderczej wojny w Galicji przeciw chłopom i robotnikom, w obronie polskich obszarników i fabrykantów. 

    Zbiegło się to z odezwą Naczelnika Państwa, w której czytamy: Od 14 dni szaleje na ulicach Lwowa krwawa, bratobójcza walka. Nad ludnością cywilną zawisła groza anarchii, głodu i rozpętania najdzikszych instynktów, których wyrazem są poczynania ukraińskiej soldateski mordującej bezkarnie po domach zgoła niewinne ofiary. W ciągu całej czteroletniej wojny żaden najezdnik, na żadnym innym terenie wojennym nie dopuścił się do takich ataków gwałtów i bezprawia, jak te, na których pastwę od ukraińskiego zamachu pamiętnej nocy 1 listopada jest po dziś dzień nasze miasto przez ukraińską siłę zbrojną wystawione. Podczas gdy po stronie bojowej pod rządami polskimi panuje ład, bezpieczeństwo życia i mienia oraz zapewnione są dla mieszkańców środki żywności.

  15. 15 listopada

    Pod kierunkiem prof. Stefana Bryły rozpoczęła działalność sekcja mobilizacyjna przy Komendzie Naczelnej. Już pierwszego dnia zgłosiło się ponad dwustu ochotników – co nie znaczy, że nie było ich wcześniej. Przecież ponad 75% walczących już obrońców byli to ochotnicy.

    Zdobyto elektrownię na Persenkówce. Odparto kolejny atak na Szkołę Kadecką. Poważnie zostały uszkodzone zbiory Biblioteki Ossolińskich, gdy została ona opanowana przez Ukraińców, którzy z bezcennych ksiąg i zbiorów starodruków pobudowali barykady.
    Donośnym echem rozniosła się po Lwowie kolejna zbrodnia z ul. Zyblikiewicza (ob. I. Franki). Ukraińscy snajperzy urządzili sobie tu skuteczne „zawody strzeleckie” kosztem życia niedorozwiniętego, piętnastoletniego chłopca biegającego po ulicy.

    Por. Bernard Mond odparł wypad nieprzyjaciela od strony Cytadeli. Walczyła tutaj kobieta, o której opowiadał cały Lwów, Helena Bujwidówna – świeżo upieczony lekarz weterynarii. Jej odwaga powodowała, że nikt z chłopców nie myślał nawet o schodzeniu z pozycji. Sama organizowała dość ryzykowne „wycieczki”, na które Mond patrzył przez palce. Słynne były jej wypady na strychy okolicznych domów, gdzie zabierała najlepszych strzelców. Ostrzeliwali stąd na snajperskiej zasadzie pozycje ukraińskie, co Bujwidówna opisała w swoich wspomnieniach „Służba Ojczyźnie”. {więcej 20} Sama zresztą też słynęła z celności.

    Helena Bujwidówna miała też bezpośrednie spotkanie z wrogiem. W bezpośredniej walce sobie w miarę poradziła, ale za sprawą kolby ukraińskiego karabinu straciła dwa zęby.

  16. 17 listopada

    Dezinformacja jest jedną z groźnych broni, nie tylko wojennych. W czasie Obrony Lwowa też niejednokrotnie mieliśmy z tym do czynienia. Oto do Naczelnego Dowództwa ktoś przyniósł informację, że Ukraińcy przypuścili dość silny atak na Redutę Pałac Sapiehów przy ul. Kopernika. Ponieważ utrata tego miejsca groziła odcięciem terenu Politechniki i okolic kościoła św. Marii Magdaleny, zdecydowano się wzmocnić tutejszą obsadę, osłabiając jednocześnie inne odcinki. Alarm okazał się fałszywy, a w tym czasie Ukraińcy wzmocnili ostrzał okolic podnóży Cytadeli. 

    Komenda Naczelna zaproponowała rokowania w sprawie zawieszenia broni. Ukraińcy to zlekceważyli, lecz 17 listopada, gdy Polacy odzyskali sporą część południowej strony miasta, zgodzili się na 48-godzinne zawieszenie broni, począwszy od godz. 6 rano 18 listopada. Rozejm umożliwił stronom ewakuację rannych, pogrzebanie zabitych oraz częściową aprowizację mieszkańców. Podczas obrad przedstawicieli walczących stron odczytano list podpisany przez metropolitów: Andrzeja Szeptyckiego, Józefa Bilczewskiego i Józefa Teodorowicza. Był to skutek nacisków nuncjusza apostolskiego na Polskę, Achillesa Rattiego (późniejszego papieża Piusa XI). W tekście było zdanie: Idźcie w obustronnych ustępstwach, jak daleko możecie, wstrzymajcie bratobójcze boje, powróćcie naszemu miastu i jego ludności tak upragniony spokój. List oczywiście miał znaczenie wyłącznie propagandowe i nie wywarł żadnego skutku.
  17. 18-19 listopada

    W trakcie zawieszenia broni obrońcy Dyrekcji Kolejowej spotkali się z Ukraińcami. Było to nie pierwsze i nie ostatnie spotkanie walczących z towarzyszeniem alkoholu. Tym razem to Ukraińcy zaprosili Polaków na wódkę, gdyż ograbili żydowski szynk na skrzyżowaniu Zygmuntowskiej i Gródeckiej. Wtedy „kolejowi” obrońcy zobaczyli pismo „Diło”, w którym przeczytali, że Dyrekcja Kolejowa nie została zdobyta przez Ukraińców z powodu kilkusetosobowej polskiej załogi dysponującej ciężkim sprzętem bojowym. Polacy oczywiście nie dali nic po sobie poznać, choć liczba obrońców nie przekraczała trzydziestu – licząc razem z rannymi.

  18. 20 listopada

    Zawieszenie broni skończyły o szóstej rano strzały w okolicy fabryki akumulatorów „Tudor”. O opanowaniu fabryki przez Polaków przesądziła niebywała odwaga por. Starcka. Otoczony w hali fabrycznej kordonem Ukraińców wyciągnął pistolet z kabury i zastrzelił pewnego siebie wrogiego dowódcę. Chwila zaskoczenia wystarczyła, by Polacy, którym już się skończyła amunicja, gołymi rękami i bagnetami wydusili Ukraińców. Nowa obsada fabryki została natychmiast otoczona czułą i zapobiegliwą opieką okolicznych mieszkańców. Jest to o tyle godne podkreślenia, że tereny te zamieszkiwała biedota miejska.

    Po zakończeniu rozejmu przeprowadzono też nocny atak polskich kawalerzystów w kierunku na Gródek Jagielloński z zadaniem połączenia się z odsieczą idącą na pomoc miastu. Niestety przed Gródkiem spotkano silny, ponad 1000-osobowy oddział Ukraińców. Kawalerzyści błyskawicznie się wycofali, ale wracając do Lwowa zostali entuzjastycznie powitani przez mieszkańców okolic Gródeckiej. Mieszkańcy byli przekonani, że to forpoczta zapowiadanej odsieczy. Postanowiono nie wyprowadzać ich z błędu.

    Zaraz po przybyciu kawalerzyści otrzymali zadanie obsadzenia szosy Lwów-Winniki. Tu ponownie natknęli się na silne ukraińskie zgrupowanie i utknęli w rejonie Pasiek.

    Zacięte walki toczyły się na cmentarzu i w Parku Stryjskim. Tutejszych obrońców wspomagali strzelcy z okien Szkoły Kadeckiej. To dzięki nim powstrzymano silne natarcie ukraińskie. Kilkudziesięciu zabitych i rannych Ukraińców zaległo wąwozy i jary Parku Stryjskiego. Były też straty po stronie polskiej. Zginęli m.in. Marian Dolais, Aleksander Głogowski, Jan Kierski (pochowany na Cmentarzu Łyczakowskim) i 14-letni Tadeusz Jabłoński.

    W konsekwencji nastąpił najcięższy jak dotąd atak na Szkołę Kadecką, poprzedzony jak zwykle ostrzałem z haubic i miotaczy min. Porucznik Adam Bieńkowski zarządził kontratak na bagnety siłą 40 ochotników. Całkowicie zaskoczyło to Ukraińców, którzy wycofali się w stronę Parku Stryjskiego.

    Lwów z niecierpliwością oczekiwał zapowiedzianej odsieczy.
    20 listopada około trzeciej po południu przybyło na Dworzec Główny 6 pociągów transportowych i dwa pancerne (na polecenie wojska kolejarze szybko naprawili tory). Całością – wbrew poprzednim ustaleniom – dowodził ppłk Michał Karaszewicz-Tokarzewski, który od razu po przybyciu nakazał wieźć się do Komendy Naczelnej. Bez degradowania i zdejmowania ze stanowiska dotychczasowego dowódcy, przejął dowodzenie operacją. Choć to gen. Roja….  Po kilku godzinach i ślęczeniu nad planem miasta podano ordre de bataille ostatecznego wyzwolenia Lwowa. Należy podkreślić, że całe założenie akcji oparte było na propozycjach i mapach przygotowanych przez komendanta Mączyńskiego. Polskie siły wynosiły teraz: 2717 żołnierzy, 568 kawalerzystów i 329 oficerów. Mieliśmy 4744 karabiny, 11 dział, 33 opancerzone samochody i dwa pociągi pancerne: zdobyczny „Piłsudczyk” i „Śmiały”. 

    Oto założenia akcji:
    - Obrońcy przeprowadzą zmasowane bombardowanie Cytadeli i okrążenie pozycji ukraińskich.
    - Grupa Północna por. Waleriana Sikorskiego uderzy w kierunku Podzamcza.
    - Grupa Południowa kpt. Mieczysława Boruty-Spiechowicza zaatakuje przy wsparciu obecnych tam obrońców Łyczaków i Pohulankę.
    - Samodzielna grupa kpt. Zdzisława Tatara-Trześniowskiego będzie pozorowała atak główny dla zdezorientowania Ukraińców.

    Wszystko wydaje się oczywiste. Tyle tylko, że przybyły do Lwowa gen. Bolesław Roja zgodnie z wcześniejszą nominacją przejął dowództwo i sam ustanowił we Lwowie komendę wojenną, obejmującą całą ówczesną Galicję Wschodnią. Jednocześnie ustanowiono komendy powiatowe, które polecono objąć najstarszym rangą oficerom przebywającym w poszczególnych rejonach. Komendanta Mączyńskiego awansowano do stopnia podpułkownika oraz oficjalnie mianowano komendantem miasta Lwowa. Mączyński mianował komendantem placu płk. Romana Jasieńskiego

    Dopiero na wyraźne i stanowcze przypomnienie Naczelnika Piłsudskiego gen. Bolesław Roja podporządkował się dowództwu odsieczy przybyłej do Lwowa, czyli sztabowi gen. Tadeusza Jordan-Rozwadowskiego.

  19. 21 listopada

    Nocą z 20 na 21 listopada spadł obfity śnieg. Obrońcy z Reduty Bema oraz żołnierze z odsieczy rozpalili na środku ul. Gródeckiej, na torach tramwajowych ognisko. Otoczyli je wokół, usiedli na czym bądź, opowiadali sobie rozmaite historie i częstowali się na rozgrzewkę wódką. Blask ognia zwabił tu ukraińskiego oficera, podchorążego. Zaproszono go do kompanii, poczęstowano wódką i kiełbasą. Człowiek ten zdobył sobie sympatię zebranych. Był bardzo rozmowny, nie krył swych obaw co do zakończenia całej awantury, opowiadał o licznych dezercjach. Nie wierzył w możliwość powstania państwa ukraińskiego. Nad ranem odszedł na swoje pozycje. Jak wiadomo, nie był jedynym o takich poglądach po tamtej stronie.  

    21 listopada nad ranem miał miejsce tragiczny epizod, który ostatecznie zmitologizował całą pierwszą Obronę Lwowa. W jednej z ostatnich chwil obrony miasta zginął Jurek Bitschan.

    Trzeba także wspomnieć tutaj o kolejnych dwóch, jakże ważnych dla Obrony Lwowa postaciach. Na początek zapomniany zupełnie, wymieniony wyżej dowódca – Juliusz Petry.

    Ale to przecież nie jedyna postać bliska Jurkowi Bitschanowi. Drugą, a właściwie pierwszą, była Aleksandra Zagórska, primo voto Bitschan – matka chłopca.

    Zaraz po rozpoczęciu walki o fabrykę „Tudor” ciszę rozdarł huk wystrzałów I Pułku Artylerii Polowej Legionów, ustawionej w Parku Stryjskim i dowodzonej przez mjr. Edmunda Knolla-Kownackiego.

    Usiłowano zdobyć Cytadelę, lecz atak się załamał, a wzgórze zaległo dwadzieścia ciał zabitych i drugie tyle rannych. Prowadzący nieuzgodnione z dowództwem natarcie por. Stanisław Łapiński-Nilski został poważnie ranny. Poległo wielu znakomitych żołnierzy i oficerów. Pośród nich por. Zdzisław Sochocki, pchor. Henryk Pollak, sierż. Bronisław Koszyk, ppor. Stefan Szamelt. Jednak niedługo później obsada Cytadeli zdecydowała się skapitulować. Widocznie doszły ich informacje o polskiej przewadze w mieście. Okazało się wkrótce, że artylerią Cytadeli dowodzili wyłącznie oficerowie-Austriacy. 

    Grupa por. Waleriana Sikorskiego chcąc okrążyć Zamarstynów atakowała od strony ul. Słonecznej. Wzmacniały ten atak salwy z pociągu pancernego, który – dzięki poświęceniu robotników kolejowych naprawiających tory pod ukraińskim ogniem – udało się podstawić aż na Podzamczu. Jednak Strzelcy Siczowi, obawiając się całkowitej zagłady, nie chcieli dopuścić do zamknięcia w kotle. Połączonymi siłami wraz z milicją żydowską przeprowadzili silny kontratak. Do tego wzmocnieni zostali niezwykle bitną kozacką sotnią kawalerii Andrija Dołuda. Kozak ten nota bene będzie walczył potem po stronie polskiej w wojnie bolszewickiej 1920 roku, a w czasie ostatniej światowej jako wyższy dowódca w ramach SS Galizien. Skomplikowane są nasze wzajemne dzieje… Polacy pod zmasowanym atakiem musieli się wycofać głębiej niż na pozycje wyjściowe. 

    Inaczej przedstawiała się sytuacja na odcinku południowym. Tu dość forsownym marszem wojska polskie obeszły Pohulankę i Filipówkę poprzez Żelazną Wodę i Snopków. W ten sposób zaskoczeni Ukraińcy znaleźli się w okrążeniu. Jedynym sposobem ocalenia było wyrąbanie sobie drogi odwrotu przez Winniki. Udało się to 19 Pułkowi Piechoty Strzelców Siczowych. Wówczas Polacy z łatwością opanowali dworzec Łyczakowski oraz okoliczną baterię dział. I tutaj dowódcą okazał się Austriak. Zaraz potem poszedł skuteczny atak na Kajzerwald, Lonszanówkę i Piaski. Jedną z ostatnich ofiar była Felicja Sulimirska (córka gen. Tadeusza Sulimirskiego). Słynęła jako kurier z niebywałej odwagi. Szczęście opuściło ją w ostatnich dniach walki w mieście. Przemykała tuż przed ukraińskimi liniami, gdy dosięgła ją kula. Kiedy znoszono ją z tego miejsca, został trafiona po raz drugi. 


    Wywiad ukraiński przekonywał swe dowództwo, że wbrew obawom przewaga sił polskich nie jest wielka. Płk Hnat Stefaniw (naczelny dowódca UHA – Ukraińskiej Halickiej Armii) nie dawał jednak wiary tym doniesieniom. Wydał rozkaz o wycofaniu ukraińskich sił wojskowych ze Lwowa.

    Na Starym Mieście i okolicach Ukraińcy porzucali broń i kryli się po domach. Wkrótce mocno poturbowani byli stamtąd wyprowadzani przez miejscowych mieszkańców. Na placu św. Ducha i przed Bernardynami oficerowie polscy urządzili pokazową musztrę poddającym się Ukraińcom. Wywołało to wielką wesołość u zebranych mieszkańców. 

    Około południa por. Roman Abraham i chor. Józef Mazanowski weszli na wieżę Ratusza, zerwali chorągiew ukraińską i wciągnęli na maszt – jak podkreślono we wspomnieniach – jedynie przynależną, tak krajowi, jak i miastu, polską flagę państwową. Zjawiła się orkiestra strażacka odgrywając spontanicznie Mazurka Dąbrowskiego. 

    Ze wzgórza zamkowego, w promieniach zimnego dnia, widać było w oddali posuwającą się kolumnę wojsk, która podążała w kierunku Zboisk. 

    Na Łyczakowie walki jeszcze trwały. Zginęli jeszcze pojedynczy obrońcy w okolicach kościoła św. Antoniego. W ormiańskiej kamienicy, w której urodzi się potem Zbigniew Herbert, było gniazdo karabinów maszynowych. Po krótkiej, aczkolwiek krwawej walce, zostało zlikwidowane. Lwów był wolny. Gdyby nie ofiara Obrońców Lwowa, Orląt, to można by powiedzieć, że austriacko-ukraińskie przedsięwzięcie spaliło na panewce. Dla potwierdzenia udziału Austrii warto przytoczyć relację kpt. Adama Świeżawskiego, który kierował wówczas również działaniami wywiadu. 


    Na Wały Hetmańskie i Gubernatorskie, na place wyległy tłumy. Eksplozja radości. Wzruszenie. Maszerujący „Bemacy” nie mogli utrzymać szyku, byli szarpani za rękawy, obściskiwani przez dziewczyny, częstowani gorącą herbatą i kawą wynoszoną z domów w dzbankach. Podobnie działo się na innych ulicach. 

    Radosny nastrój zmąciły niestety odgłosy strzałów dochodzące zza Krakidałów, Zamarstynowa – kwartałów zamieszkałych głównie przez Żydów. Gdy Polacy o świcie zajęli wschodnie kwartały Lwowa, miał miejsce początek tragedii. Nie ulega wątpliwości, że we Lwowie od początku obrony dominowała nieukrywana niechęć do Żydów za jawne sprzyjanie Ukraińcom.
    Żołnierze ukraińscy, uciekając z miasta, nie powiadomili o swoim wycofaniu się milicjantów w dzielnicy żydowskiej. Przez kilka godzin milicjanci bronili się w Teatrze Skarbka, jednocześnie zaś do polskich patroli przez kilka godzin strzelano z okien żydowskich kamienic na placu Solskich, na Krakidałach, Rybnej i z dachu synagogi Tempel. Świadkowie tych wydarzeń (z obu stron) zeznali potem, że polewano polskich żołnierzy ukropem, m.in. na ul. Źródlanej (ob. Dżerelna). Gdy w końcu sytuację opanowano, zaczął się pogrom.

    Względny spokój w kwartałach żydowskich przywrócono dopiero nocą 23 listopada 1918 r. Natychmiast przystąpiono do szacowania strat i liczenia ofiar. Śmierć poniosło co najmniej 76 osób wyznania mojżeszowego. Rada Ministrów 9 grudnia 1918 r. powołała Nadzwyczajną Rządową Komisję Śledczą do zbadania wydarzeń lwowskich. Na jej przewodniczącego został wyznaczony Zygmunt Rymowicz, sędzia Sądu Najwyższego, który przyjechał do Lwowa z Warszawy. Przesłuchał ponad 1000 świadków – mieszkańców dzielnicy żydowskiej. Ponieważ część ofiar była zmasakrowana, dokonywano żmudnych identyfikacji. I tak ustalono, że na progu synagogi zginęli milicjanci żydowscy: Israel Fejgenbaum, Dawid Ruebenfeld i Mendel Hochberg. To oni mieli strzelać do Polaków z dachu bożnicy. Gazety żydowskie podały, że zginęli broniąc miejsca przed profanacją. Troszkę to nielogiczne – bo milicjanci zginęli, a świątyni jednak nie sprofanowano. Zajęli się nią skutecznie Ukraińcy w 1941 roku, paląc i wysadzając w powietrze. Historycy zadają do dziś słuszne pytanie, czy milicjantów z bronią w ręku należy włączać do listy ofiar pogromu? Nie były to jedyne sporne przypadki. Oto niejaki Moryc Bud po dwóch tygodniach od wydarzeń zgłosił zaginięcie żony. Rozkrzyczały się wiadome gazety nagłówkami „Nieznana ofiara pogromu. Ile jeszcze przyniosą kolejne dni” itp. Wkrótce jednak ciało odnaleziono, zaś mąż wzięty w ogień pytań przyznał się do zamordowania żony – Toni Bud. Gazety to przemilczały. Niestety, z raportu ppłk. Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego wynikało, że w rozruchach antyżydowskich wzięli udział również „Bemacy”. Pisał: wieczorem 21 listopada 1918 r. zaczęły „Bemy” rozbijać sklepy żydowskie, twierdząc, że gen. Roja pozwolił im przez 24 godziny robić we Lwowie, co zechcą. Listem gończym poszukiwano też Piotra Czerniaka ze „Straceńców” R. Abrahama oraz Antoniego Dawidowskiego z 1 Pułku Strzelców Lwowskich podejrzanych o popełnienie wielu rabunków. Ale były też rabunki fingowane oraz błędnie przypisywane Polakom. Bo każdego, kto miał na sobie mundur, uważano za polskiego żołnierza. Oto niejaka Sala Poch została napadnięta, obrabowana i poturbowana przez wojskowego chodzącego o kuli. Dość szybko ustalono, że był to Wawrzyniec Nahorski, znany we Lwowie herszt bandy złodziei. Takich przypadków było jeszcze kilkanaście. Wprowadzono instytucję sądów doraźnych. Kpt. Wit Sulimirski został mianowany organizatorem Policji i Straży Obywatelskiej.

    Nie ulega wątpliwości, że spalono ponad siedemdziesiąt budynków i zniszczono kilkaset żydowskich sklepów. Według danych gminy miało zginąć stu czterdziestu ośmiu Żydów.

    Jak się wkrótce okazało, w liczbie tej znajdowali się również zmarli z przyczyn naturalnych oraz wszyscy Żydzi, którzy zginęli po 1 listopada z rąk Ukraińców. Niewątpliwie wielkim uproszczeniem byłoby obarczanie winą za pogrom wyłącznie przestępców, lecz należy pamiętać, że 2 listopada to Austriacy otworzyli bramy więzień i na wolność wyszło kilkuset bandytów, odsiadujących nierzadko wieloletnie wyroki.

    Przebywający na konferencji pokojowej w Paryżu premier Wielkiej Brytanii Lloyd George (który nie ukrywał swych żydowskich korzeni) wydał oświadczenie, w którym za przyczynę walki o Lwów uważał „polską ksenofobię i antysemityzm”. Posunął się do propozycji odebrania Polsce prawa do samostanowienia. Warto przytoczyć słowa późniejszego marszałka Sejmu Macieja Rataja zapisane w jego pracy „Rok 1918. Odzyskiwanie Niepodległości”: W czasie walk na ulicach Lwowa przez 22 dni uzbierało się w sercach polskich dużo słusznego i uzasadnionego oburzenia do Żydów, którzy głosząc neutralność, na ogół biorąc stanęli po stronie Ukraińców, nie tylko sympatią, ale i nieraz czynną z bronią w ręku pomocą. Z kolei Izaak Wassercug – red. naczelny wychodzącego w Warszawie pisma „Izraelita” – już w styczniu 1919 roku, po lustracji lwowskiej dokonanej wespół z ekspertem ministerstwa spraw zagranicznych RP prof. Leonem Chrzanowskim (nota bene też działaczem żydowskim) napisał o milicji żydowskiej: były w tej formacji jednostki nieodpowiedzialne, nierespektujące neutralności. Samo istnienie siły zbrojnej, neutralnej, na polu boju musiało takie wypadki wywołać, a w przekonaniu całej ludności Lwowa i całego wojska, milicja żydowska nie była neutralna, lecz zbrojnie walczyła z Polakami.

    Dla ostatecznego uzupełnienia obszerny fragment oświadczenia gen. Władysława Sikorskiego (któremu ksenofobię doprawdy trudno zarzucić) wydanego 4 stycznia 1919 roku.

    Muszę z naciskiem podnieść fakt niewątpliwy, że Żydzi na całym obszarze walk między naszymi wojskami a Rusinami od samego początku zamachu ukraińskiego zajmują stanowisko nam wrogie. Świadczą o tem takie fakta, jak stwierdzone występowanie osobnej milicji żydowskiej z bronią w ręku przeciw wojskom polskim i na każdym kroku jej działanie na korzyść władz i sił ukraińskich, zamierzenia przeciw Polakom skierowane, mijająca się z prawdziwym stanem rzeczy treść radiotelegramu Żydowskiego Wydziału Bezpieczeństwa do prezydenta Wilsona i „całego kulturalnego świata” oraz świadczą o tem dowodnie takie znamienne objawy, jak treść odezwy Żydów w Tarnopolu, tworzenie w większych centrach żydowskich „batalionów zemsty” itp. oraz stwierdzają znajdowane przy jeńcach wojennych ruskie rozkazy wojskowe, w których ruskie komendy podnoszą skuteczną pomoc Żydów w walce z nami, co zaznaczały i zaznaczają również ruskie dzienniki — tudzież cały szereg innych udowodnionych faktów, między innymi i ten, że Żydzi prowadzą zarówno we Lwowie zażartą antypolską agitację. Dodaję, że nieprzyjaciel jest stale informowany o wszelkich naszych ruchach i zarządzeniach wojskowych. Jakkolwiek tedy stanowczo jestem przeciwny wszelkiemu występowaniu przeciw Żydom, to jednak są dla mnie zrozumiałe skutki silnego w tym kierunku podniecenia ludności, a co za tem idzie i jednostek wojskowych, spowodowane z jednej strony stanem wojennym i postępowaniem zbrojnych sił ukraińskich, przeciwnem wszelkim uznanym prawom i regułom wojny — z drugiej zaś nadto otwarcie wrogim zachowaniem się społeczeństwa żydowskiego w bardzo znacznej jego większości, co rzecz oczywista utrudnia w znacznej mierze pacyfikacyjną działalność Kwatermistrzostwa. Ofiarą mniej lub więcej uzasadnionych podejrzeń wywołanych podnieceniem paść mogą i padają ludzie często niewinni, których spotyka czasowe przytrzymanie i połączone z niem z natury rzeczy przykrości. Co do zajść ostatnich dni, na które Komitet się żali, stwierdzono w toku dochodzeń, że w wielu przypadkach dopuścili się nadużyć bandyci w mundurach wojskowych; zastrzec się tedy muszę przeciw tak częstemu generalizowaniu w pismach żydowskiego Komitetu zarzutów przeciw wojsku polskiemu.[...] Lwów, dnia 4 stycznia 1919. 

    Prof. Stanisław Sławomir Nicieja długoletnią żmudna pracą dokonał obliczeń dzieci, które poległy w tej pierwszej odsłonie Obrony Lwowa. W listopadowych walkach o Lwów zginęło:

    – jeden dziewięciolatek
    – siedmiu dziesięciolatków
    – dwóch jedenastolatków
    - trzydziestu trzech dwunastolatków
    – siedemdziesięciu czterech trzynastolatków
    – stu dwudziestu siedmiu czternastolatków
    – dwustu pięćdziesięciu siedmiu piętnastolatków
    - trzystu osiemdziesięciu czterech szesnastolatków
    - pięćset trzydziestu sześciu siedemnastolatków.

    Razem – tysiąc czterysta dwadzieścia jeden dzieci, dziewcząt i chłopców. Olbrzymi to procent, skoro według oficjalnych danych ze wszystkich 6 022 obrońców (w tym żołnierzy frontowych) 2 640 nie przekroczyło 25 roku życia. I jeszcze jedno – życie w Obronie Lwowa oddało 6 chłopców wyznania mojżeszowego. 

    Ostatni z Obrońców Lwowa, Aleksander Sałacki, zmarł w Tychach w kwietniu 2002 roku. Miał, bagatela, 103 lata i pozostał jak wielu innych – na wygnaniu. 

    Wstępem do zamknięcia rozdziału niech będzie wiersz zapomnianej zupełnie poetki, widzącej dziecięcym okiem tamte dni. Piszącej już na londyńskiej emigracji (po sybirskiej tułaczce) wiersze o utraconym mieście. Oto wiersz „Można za Lwów umrzeć – nie można go stracić” pióra Jadwigi Czechowiczówny. 

    Jak odnaleźć po świecie wśród gwałtów i zbrodni
    Drogę w Twoje uliczki pod cieniem kasztanów
    Którą co noc mnie wiedzie sen – półślepy przewodnik
    W szczęście dawno stracone – w miasto ukochane
    Jeśli tam będziesz kiedyś beze mnie – przede mną
    Powtórz miastu – nim słowa na wargach zastygną
    Że czas grzmiał nad nami ołowiany i ciemny
    A dni okrutne krwawą dręczyły maligną
    I odkąd nam zabrała bezlitosna przestrzeń
    Wały Hetmańskie, Zamek, Legionów, Sykstuską…
    Byliśmy jak te liście niesione na wietrze.
    I wszędzie było obco – wszędzie była pustka.
    I tylko noce, ciche powierniczki smutków
    Litościwie wracają nam stare ulice,
    Co znów zakwitły powojami w podmiejskich ogródkach,
    I tuliły w cień znanej, mrocznej kamienicy,
    Wiodły nas Stryjskim Parkiem na Zielone Oko,
    Śmiały się tramwajami na wszystkich przystankach
    I pozwalały znaleźć ślady naszych kroków
    Zagubione w dziecinnych, słonecznych porankach.
    […] Kiedy pobladły gwiazdy, zatliło się słońce,
    Wtedy snem pierzchającym i świtem spłoszeni 
    Szeptaliśmy modlitwę Cmentarza Obrońców
    …Bo nic się nie zmieniło, nie mogło się zmienić!
    I nadal się nie zmieni, popłynie w legendę
    Krew nasza, która znowu Twą wolność zapłaci
    I wrócimy do Ciebie i znów z nami będziesz…
    Bo można za Lwów zginąć, lecz nie można go stracić.

    A na koniec tej części opowieści fragment homilii wygłoszonej przez abp. Józefa Teodorowicza, który wydaje mi się niezwykle ważny.

    Ilekroć nam na pamięć przychodzi Obrona Lwowa, zadajemy sobie pytanie – z czego ta myśl, ten czyn i plan się narodził? Odpowiedź jest bardzo krótka i prosta. Obrona Lwowa poczęła się z szaleństwa. Bo czyż to nie szaleństwo – pytam chociażby zaznaczyć tylko o Obronie Lwowa wówczas, gdy Lwów cały był zdany w ręce nieprzyjaciela uzbrojonego we wszystkie rodzaje nowoczesnej broni, hukiem armat wstrząsającego murami miasta? Po stronie przeciwnej wszyscy byli tymi nieprzewidzianymi zdarzeniami znienacka zaskoczeni i przez to samo do żadnej obrony nieprzygotowani.
    A więc wszystko przepadło! – wołał na ulicach i w domach trzeźwy rozsądek. Lwów jest nieodwołalnie stracony! Wyrok śmierci na polski Lwów jest już ogłoszony, a nawet wykonany!
    A wtem pośród wywodów trzeźwego rozsądku odzywa się głos szaleństwa. On protestuje przeciwko tym trzeźwym, zdawałoby się najtrzeźwiejszym wywodom. I słychać głosy – nic nie jest stracone, Lwów będzie uratowany! Jak i przez kogo? Przez nas! – zabrzmiała odpowiedź. Kilkudziesięciu młodocianych bohaterów, a po ludzku sądząc – istnych szaleńców. Idą oni na Obronę Lwowa z gotowością oddania za tę twierdzę rubieży Polski swego młodocianego życia. 
    A znalazł się i wódz dla takiego szaleństwa i dla takich szaleńców. Któż go nie zna? To brygadier Mączyński. Daremno mu przedstawiali najpoważniejsi, że się waży na szaleństwo, że wolno mu własnym szafować życiem, ale poświęcać dla chimery kwiat młodzieży – tego mu czynić nie wolno. Nie uląkł się on odpowiedzialności, wziął na siebie i wziął i za garstkę szaleńców w pewnej mierze, i za dzieło samo. Objął komendę i jego szeregi bojowe poczynają się mnożyć i rosnąć.
    Taki był początek Obrony Lwowa. Powtarzam to teraz, co powiedziałem na wstępie. Obrona Lwowa poczęła się z szaleństwa. I gdyby tego bohaterskiego aktu szaleństwa nie było, wówczas – powiedzmy to sobie szczerze – nie byłoby w ogóle Obrony Lwowa.

    Na uroczystościach (odprawianych w Zaduszki) na głównym Cmentarzu Orląt tekst ten, mimo obecnych geopolitycznych uwarunkowań, powinien być corocznie odczytywany.


więcej